Czy w wigilię wybuchnie bomba? (Z Mileną Lisiecką nie tylko o Judith)
Szukając drogi do widza w Teatrze Kamila Maćkowiaka literacko i aktorsko gra się na wysokim „C”. Musiała więc Pani tu trafić. Czy jednak „Wigilia” Daniela Kehlmanna nie zaskoczyła Pani?
Spodobał mi się tekst, zaintrygował poruszony problem – mówi Milena Lisiecka, związana z łódzkim Teatrem Jaracza. – Od początku było jasne, że dwuosobowa rozmowa, jaka się tu odbywa, to forma nie najatrakcyjniejsza dla widza, a trudne sprawy wynikające z nienawiści, nierówności społecznej, z metod traktowania ludzi, wymagają szczególnej koncentracji, podczas gdy odbiorcy nie są gotowi, by się skupić. Rozgrywka między Judith i tym, który ją przesłuchuje (w tej roli Kamil Maćkowiak) toczy się w czasie rzeczywistym – w późny wigilijny wieczór. Czy ona, dama z profesorskim tytułem, szefowa katedry filozofii zajmująca się naukowo przemocą strukturalną, jest terrorystką, sprawczynią bombowego zagrożenia?
Pani bohaterka mówi: „Czy ja wyglądam jak morderca, jak ktoś, kto mógłby zabijać ludzi?” Co panią przekonało do tej postaci?
Zawsze chciałam pracować z Kamilem Maćkowiakiem. Jego propozycje są wysoko artystyczne, intrygujące. „Wigilia” to nie jest komercja, choć zrozumiałe, że prywatny teatr musi zarobić na swoją egzystencję. To jest odważna propozycja, „jaraczowski” tekst, prościutkie przedstawienie oparte na bulwersującej wymianie zdań.
Tym bardziej więc wymaga maestrii koncentrującej uwagę widzów. Inscenizacja weszła na afisz przed pandemią (na scenie AOIA), ale nie zdążyła zaistnieć. Wraca, gdy świat zwariował, a terroryzm i inwigilacja to niemal słowa klucze do współczesności.
I jednocześnie trudne mechanizmy. Możemy intuicyjnie opowiadać, tylko dotykając problemów…
Mówi się, że widz szuka głównie relaksu, ucieczki przed inwazją groźnego świata. To chyba zbytnie uproszczenie. Pani aktorską pozycję umacniały role psychologicznie, pogmatwane, postacie kobiet, których życie naznaczyły traumatyczne przejścia, niespełnione nadzieje, przegrana z losem. Zatrzymajmy się choć przy trzech wyróżnionych Złotymi Maskami.
To ocierająca się o groteskę, tęskniąca za miłością Agafia z „Według Agafii” w inscenizacji przygotowanej na podstawie „Ożenku” Gogola (reż Agata Duda Gracz). To także manipulująca i manipulowana Wera z „Przed odejściem w stan spoczynku” Bernharda (reż. Grzegorz Wiśniewski) wpisana w przeraźliwe relacje rodzinne. I Ella z „Boże mój!” Anat Gov (reż. Jacek Orłowski) – rozliczająca się ze Stwórcą oraz z sobą… Takie postacie szczególnie mnie fascynują.
Judith z „Wigilii” mocno wpisuje się w serię tych trudnych portretów.
To znów kobieta po przejściach. Bardzo ambitna. Może dlatego rzuca się w świat idei. Dla mnie jako kobiety największą i najważniejszą sprawą było urodzenie dziecka. Ona nosi w sobie głębokie tęsknoty. Jest w niej samotność, potrzeba spełnienia. Walczy przeciw nierówności, a jednocześnie korzysta z dobrodziejstw życia. Jest fałszywą idealistką, która chce zaistnieć… Głosi, że terroryści to kropla w morzu, że najgorsza jest przemoc systemowa – to, co robią państwa wobec ludzi. Bogatym wolno wszystko. W Judith jeszcze się nie „rozsmakowałam”, Dopiero się do niej przyzwyczajam. To dla mnie ważna postać.
Która z granych kobiet związana jest z Panią najmocniej?
Nigdy nie zagrałam tyle razy, co „Boże mój!”. Przekonałam się, jaka to frajda, kiedy człowiek rozsmakowuje się w roli. Wtedy pozwala sobie na dużo więcej.
Ile w scenicznym działaniu jest reżysera, partnerów…
Bardzo dużo! Dla mnie to kluczowe pracować z ludźmi, z którymi czuje się wolność. Można wtedy pozwolić sobie na poszukiwanie, a przygotowanie roli staje się procesem. Miałam ogromne szczęście do partnerów i do reżyserów. Mogłam im zaufać. W „Wigilii” Waldemar Zawodziński we właściwym sobie stylu postawił na tekst, na grę słów i znaczeń, a jako scenograf – na minimalną liczbę rekwizytów, To jest thriller psychologiczny – tu toczy się przeraźliwa rozgrywka…
Pojawia się Pani w wielu filmach i serialach…
…ale teatr jest najważniejszy. Zawsze tak było. Choć przyznam że po 35. roku życia, kiedy, jak to określam, głowa połączyła się z ciałem, poczułam się świadoma tego, czym jest mój zawód. Uwielbiam żywy kontakt z widownią, to, co nazywa się wymianą energii, aczkolwiek weszliśmy w świat celebrycki. Aktorzy teatralni byli niegdyś bardziej szanowani.
Pani nie może narzekać na brak uznania widowni. Już jako dyplomantka warszawskiej PWST za Hrabinę w „Weselu Figara” w Łodzi, na Festiwalu Szkół Teatralnych oprócz wyróżnienia jury dostała Pani właśnie nagrodę publiczności. Na Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, gdzie werdykt wydaje publiczność, nagrodzono Panią za słodko-gorzką rolę Maude w „Arcydziele na śmietniku” S Sachsa (reż. Justyna Celeda).
To szczególnie ważne trofea. Dodam jeszcze, że uwielbiam grać w „Arcydziele…”. Do roli Maude, do Teatru Powszechnego zaprosiła mnie dyrektor Ewa Pilawska. Moja bohaterka to kobieta po przejściach. Jest dość prosta, ale ogromnie wrażliwa, twarda, uparta i konsekwentna. Jej reakcje bawią – ale też zaskakują Czuję, że widownia lubi to przedstawienie.
Zanim scena przyniesie nowości z Pani udziałem spójrzmy na ekran. Właśnie pojawiła się Pani w kinie w ujmującej „Zupie nic” Kingi Dębskiej, a teraz serial.
To „The Office PL” nowy format zrealizowany w Canal+, według amerykańskiego kultowego serialu „The Office”. Główne postacie grają: Adam Woronowicz, Vanessa Aleksander, Piotr Polak. Ja, w roli drugoplanowej, pojawię się w każdym odcinku.
Rozmawiał Dariusz Pawłowski