„Mężczyzna z różowym trójkątem” – pomiędzy wypieraniem a wyniszczeniem
Na historię mniejszości i grup opresjonowanych nie powinno się patrzeć w sposób upraszczający. Historia semper lacrimosa nie jest drogą, nie wystarczy powiedzieć, że do połowy XX w. opresja i cierpienie były jedyną drogą. Dzieje ludzkich cywilizacji są zbyt skomplikowane, zbyt zmienne. Poszczególne ludzkie losy zbyt zindywidualizowane. Głos społeczeństw zbyt dla nas nietransparentny, normy zbyt dwoiste. Tym bardziej zawsze aktualne i uzasadnione jest ciągłe przypominanie, że godność ludzka jest niezbywalna. Takim głosem jest także spektakl „Mężczyzna z różowym trójkątem” Teatru Kamila Maćkowiaka.
Losy osób nieheteronormatywnych, w tym zwłaszcza homoseksualnych, były trudne w nazbyt wielu punktach historii. Nawet starożytna Grecja nie była rajem. Dojrzałe państwa-miasta środkowej Grecji promowały relację starszego kochającego mężczyzny (powiedzmy lat 20-35, zw. erastes) z młodszym, umiłowanym (eromenos, powiedzmy lat 15-20). Taka relacja była przywilejem obywateli i dlatego do gimnazjonu nie mógł wejść niewolnik. Ale już pięćdziesięciolatek nadal zakochany w swoim wieloletnim partnerze, nieożeniony i dzieci nieposiadający mógł budzić krytycyzm, zgorszenie albo stać się przedmiotem bolesnego wyśmiewania. Był kinaidos.
Rzym i zachodnie, łacińskie Śródziemnomorze pojmowały te sprawy inaczej. Były relacją władzy – pan rodziny, niezależny Rzymianin w pełni praw mógł uprawiać seks z kim chciał, w tym niewolnikiem płci męskiej, byle w seksie nie przyjmował tego co już wówczas piętnowano jako „rolę kobiecą”. To uwłaczałoby jego męskości, ale też obywatelskości. Zarzut takich stosunków, połączonych co gorsza z trwałym przywiązaniem, stał się leitmotywem oskarżeń politycznych i to właśnie w ten sposób ojciec łacińskiej filozofii i mistrz łacińskiego języka Cyceron demaskował Marka Antoniusza w Drugiej filipice. Uczucie do starszego Kuriona miało adwersarza pohańbić, przyjęcie roli jakby przywdział żeńską suknię zohydzić w oczach obywateli.
Starożytnych Hebrajczyków geje przerażali. Już dawno po tym, jak plemiona i szczepy hebrajskie osiadły w Syro-Palestynie i przestały wędrować, nadal dawne nomadyczne pryncypia zachowania nieuszczuplonej demografii nakazywały potępiać, wykluczać lub skazywać na śmierć mężczyzn, którzy pokochali innych mężczyzn. Zalecenia te przeszły ze zwyczaju w uświęconą praktykę, znalazły się u Filona Aleksandryjczyka i w Biblii. I chociaż nauczanie Chrystusa osób LGBT w ogóle nie zauważyło, w tym nie potępiło, chrześcijaństwo złączyło uprzedzenie prawa i obyczajów Rzymian (już wówczas rządzących całym Mediterraneum) z tym dawnym, z Judei wywiedzionym potępieniem. Jeszcze w 390 r. mieszkańcy Tesaloniki wszczęli wielki bunt, a nawet zabili przedstawiciela cesarza, a wszystko w obronie woźnicy rydwanów zaaresztowanego przed igrzyskami miejskimi za ‘czyn homoseksualny’, ale już w VI w., gdy cesarz rzymski/bizantyński Justynian Wielki wszczął jedne z pierwszych wielkich, systemowych prześladowań gejów w swojej stolicy, ani jeden głos nie zaprotestował. Zachodnie chrześcijaństwo uczyniło akt, nazwany „sodomskim” od przypowieści z Genesis, śmiertelnym grzechem, a lokalne prawodawstwa, często też homofobiczne, zgodziły się w najsurowszym możliwym karaniu.
A jednak – wciąż istnieli. Istnieliśmy. Równolatkowie w Grecji poza systemem, pasterze na peloponeskich odpowiednikach Brokeback Mountain, szynkarze i robotnicy dniówkowi w milionowym Rzymie Augusta, marynarze i księża w Konstantynopolu, stolicy Bizancjum, Nowego Rzymu. W 1633 r. w Sieradzu, w Polsce, kraju do czasu istotnie niemal bez stosów, dwaj mieszczanie: Marcin Gółek i Wojciech Sromotka zostali skazani i spaleni w ogniu za homoseksualizm. W ostatnich dekadach XX w. przez humanistykę przewalił się spór o tożsamość dawnych gejów. Czy przed końcem XIX w., a zwłaszcza w epokach dawnych, nieznających podziałów i wyróżnień orientacji i tożsamości w ogóle można mówić o gejach? Społeczny konstruktywizm (Foucault, Halperin) twierdził, że nie. Trzeba by o tym osobnego wykładu.
A jednak istnieli. Istnieliśmy. Nawet bez społeczności czy umiejętności nazwania samych siebie. I tak aż do współczesności. W cieniu, za zasłonami małżeństw, ze złamanymi życiorysami, w większości przypadków z samonegacją i autoobrzydzeniem, z poczuciem grzechu i masą wytłumaczeń. Z odium pogardy, które bywało mniejsze albo większe. Czasem, na marginesie społeczności, w niższych warstwach społecznych, margines swobody mógł być większy, ale hamowało go notoryczne samokontrolowanie się większości niewielkich społeczności. Ludzie elit, jeśli nie popełnili fałszywego kroku albo nie urodzili w niewłaściwym miejscu także czasem mogli czerpać nieco większą swobodę w życiu. Czasem istniało szczęście.
W międzywojennych Niemczech geje przeżyli gehennę. Republika weimarska dała im złudne poczucie azylu, swobody w Berlinie i kilku innych największych miastach, namiastkę wolności. Do tego czasu w kręgu cywilizacji zachodniej zaczęły pokazywać się to tu, to tam wielkomiejskie subkultury i społeczności. A potem III rzesza zadała cios tortur, prześladowań, obozów, różowego trójkąta. Paragraf 175 stał się nowym młotem na czarownice. Starsi już ocaleńcy w filmach dokumentalnych nadal, po 50 latach płakali z traumy. Zginęło mnóstwo ludzi. Za seks, za chwilę wolności, za miłość.
A Polska? Dekryminalizowała homoseksualizm wcześniej niż wiele krajów Zachodu. Ale pogarda i strach trwały. Nie zniosły ich pożogi wojenne ani transformacje ustrojowe. Dopiero pokolenie urodzone już w III RP jako pierwsze ma odwagę pełnym głosem żądać równouprawnienia. Nie gaśmy tego entuzjazmu i tego głosu wolności, bo on Polsce nie zaszkodzi, a wręcz pomoże.
Uwolnienie Zachodu z dawnych uprzedzeń, zaakceptowanie niewielkiej mniejszości mającej oczywiste i równe prawo do życia i szczęścia, tak wydawałoby się oczywiste, przyszło w ostatnich dekadach. Nie jest upadkiem cywilizacji, ale dowodem jej większego wysublimowania, bardziej autentycznego humanitaryzmu. Postęp nigdy nie idzie linearnie i dopiero przyszłość pokaże, na ile trend jest trwały. Monodram Kamila Maćkowiaka to głos upominający się o tych z przeszłości dla dobra nas z teraźniejszości i tych, którzy po nas. Niech brzmi.
Andrzej Kompa