Teatralna „supermenka”. Rozmowa z Jowitą Budnik
„Śmierć i dziewczyna” Ariela Dorfmana to bez wątpienia jeden z najbardziej poruszających dramatów ostatnich lat. W 1994 roku tę wstrząsającą historię niejednoznacznej relacji kat-ofiara przeniósł na duży ekran sam Roman Polański. Od 2020 roku sztukę Dorfmana w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego można natomiast oglądać na deskach Teatru Kamila Maćkowiaka, w której wstrząsającą rolę Pauliny Salas zagrała Jowita Budnik. W rozmowie z „Kulturalnikiem łódzkim” aktorka opowiada nie tylko o tej wymagającej, ale poruszającej widzów roli, ale także o innych wyzwaniach teatralnych – w tym monodramie „Supermenka”, z którym pojawi się już jesienią na Festiwalu Teatru Kameralnego.
Podobno – jeśli chodzi o pani pierwsze wizyty w Teatrze Kamila Maćkowiaka – sztuką, w której miała pani wziąć udział, wcale nie miała być „Śmierć i dziewczyna”. To prawda?
Tych wizyt było wcześniej kilka – z Kamilem znamy się od wielu, wielu lat. Nasza pierwotna relacja była zresztą zupełnie inna – byłam jego agentką aktorską (bo tym zajmowałam się na życie) i przez wiele lat opiekowałam się jego karierą. Widocznie mało skutecznie, skoro musiał zdecydować, że przeprowadza się do Łodzi i tam będzie tworzył swój teatr (śmiech). Chciał, żebym coś u niego w Fundacji zagrała i dostałam propozycję dwuosobowej sztuki, w której mieliśmy zagrać z Kamilem. Zrobiliśmy pierwsze czytanie, podczas którego Kamil cały czas patrzył na mnie i pytał: „ty naprawdę chcesz to robić?”. „Jasne, to jest bardzo fajne!”. To była taka lekko przewrotna, kryminalna sztuka z twistem w historii. Wydawała mi się bardzo zabawna i ciekawa do zagrania. A Kamil cały czas pytał: „słuchaj, ale na pewno? Nie masz takiego poczucia, że to nie wykorzystuje całego twojego potencjału?”. „Nie, absolutnie nie!”. Jednak tak długo o tym wspominał, zanęcał, że na następną próbę przyniósł już tekst „Śmierci i dziewczyny”, a ja uległam jego namowom, żeby ten tekst zmienić. Oczywiście nie żałuję – to jest sztuka zupełnie innego kalibru, bardzo mocny, bardzo dobry materiał aktorski. Oprócz tego – czy nam się to podoba, czy nie – niestety jest też ciągle aktualna i jej wymowa co chwilę się zmienia. To jest taka rzecz, którą pewnie można będzie grać i grać – oczywiście jeśli widzowie będą chcieli to oglądać.
A czy było to pani pierwsze spotkanie z Mariuszem Słupińskim (w spektaklu „Śmierć i dziewczyna” w roli doktora Mirandy) i reżyserem Waldemarem Zawodzińskim?
Tak, obu panów spotkałam po raz pierwszy. Co do Waldka wiedziałam, że będzie reżyserował tę sztukę, bo jest absolutnie oddany idei reżyserowania spektakli w Fundacji Kamila Maćkowiaka. Pomysł obsadzenia Mariusza był natomiast wspólnym pomysłem Kamila i Waldemara. Kiedy okazało się, że potrzebujemy trzeciej osoby do sztuki, trzeba było znaleźć kogoś, kto będzie mógł wejść z nami w próby, które już się de facto rozpoczęły, mieliśmy termin premiery. Kogoś, kto będzie bardzo dobrym aktorem i z którym będzie się – także pod względem czysto ludzkim – dobrze pracowało. Mariusz – oprócz tego, że jest świetnym aktorem – jest też przemiłym kolegą, osobą, która bardzo dużo daje z siebie w pracy. Jestem bardzo zadowolona, że nasz spektakl ma właśnie taki kształt.
Według reżysera sztuki – Waldemara Zawodzińskiego – tak doskonale odnalazła się Pani w roli Pauliny Salas, że ciężko już sobie wyobrazić, żeby mogła zagrać to inna aktorka.
To jest trudna rola i wiadomo, że nie byłam pierwszą ani nie jestem na pewno ostatnią aktorką, która się z nią mierzyła. Było natomiast dużo wystawień, które nie cieszyły się dobrymi opiniami krytyków. To strasznie trudny tekst. „Śmierć i dziewczyna” to sztuka, która z jednej strony jest bardzo emocjonalna, z drugiej ma natomiast ma swoją warstwę intelektualno-publicystyczną – bardzo trudno jest połączyć to na scenie tak, aby wyszedł udany spektakl, który ludzi wciąga. Natomiast ja lubię wyzwania. Nie tylko w teatrze, ale chyba w teatrze zwłaszcza. W tym materiale można przejść przez najróżniejsze stany psychiczno-emocjonalne: od kompletnego rozpadu, bezradności i cierpienia do chwil triumfu i postawienia się prawie w pozycji boga. Ogromna rozpiętość, dzięki czemu bardzo lubię grać Paulinę. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy robię to dobrze – myślę, że tak naprawdę mogą mnie ocenić tylko widzowie. Nasz spektakl cieszy się dobrymi opiniami, ma zachęcające recenzję, więc sądzę, że udało nam się widza poruszyć, wciągnąć, zabrać go z nami w tę podróż.
Spotykamy się z opiniami, że są w Teatrze Kamila Maćkowiaka dwa spektakle, na które widzowie „boją się” przyjść – między innymi na „Śmierć i dziewczynę”.
Teatry takie, jak Teatr Kamila Maćkowiaka mają to do siebie, że często przyciągają widzów lżejszym repertuarem. Ludzie lubią po pracy zrelaksować się, odprężyć, lubią spektakle, które przynoszą im uśmiech i wytchnienie – w przypadku „Śmierci i dziewczyny” wiedzą, że tego wytchnienia nie będzie. U nas nie ma momentu oddechu właściwie przez cały spektakl. Myślę, że dla tych z widzów, którzy wiedzą, co to jest za tekst, musi przyjść moment, w którym poczują się gotowi, żeby iść na tak poważną i dojmującą sztukę.
Pomimo tego, że tekst sztuki został napisany ponad 30 lat temu przez chilijskiego dramatopisarza, podejmuje tematy nam współczesne, znane również w naszej szerokości geograficznej. To zauważają także widzowie – w jednej z opinii dotyczących spektaklu przeczytałam: „sytuacja przedstawiona dotyczy naszych współczesnych czasów i to dołuje”. Czy pani również zauważa taką analogię?
Jesteśmy krajem, który ma skomplikowaną historię. Ta historia czasami „wywraca stolik” i nagle dzieje się tak, że ofiary stają się katami i odwrotnie – nie dosłownie, ale w pewnej płynności, zmienności tej historii. Wiadomo, że często wiąże się to z odważnymi zmianami społecznymi. Myślę także o tym, jak bardzo poważny to jest tekst na temat tego, w jaki sposób można niszczyć i upokarzać przeciwników politycznych, zwłaszcza, jeśli są kobietami – tutaj pojawia się bardzo silny akcent gwałtu czy tortur. Teraz, kiedy mamy wojnę właściwie tuż-tuż, kilkaset kilometrów od nas: prawdziwą, realną wojnę, uświadamiamy sobie doskonale, że te wszystkie okropieństwa się dzieją. Trudno nie mieć poczucia, że jest to niestety niekończąca się historia. Zawsze uważałam, że gdyby sztuka miała możliwość leczenia i wyzwalania z różnych opresji, które przydarzają się ludzkości, to już dawno bylibyśmy wolni od wojen, gwałtów i tortur. Niestety – ludzkość niczego się nie uczy i zawsze będziemy tym gatunkiem, który sobie życie nieustająco uprzykrza i niszczy.
W nadchodzącym sezonie teatralnym pojawi się Pani w Teatrze Kamila Maćkowiaka także podczas pierwszej edycji Festiwalu Teatru Kameralnego, tym razem ze swoim monodramem „Supermenka”. Czy mogłaby Pani powiedzieć nam coś więcej na temat tego spektaklu?
„Supermenkę” w Łodzi będę grała na zaproszenie Fundacji już drugi raz. Pierwszy spektakl zagrałam w Pasażu Róży (w 2018 roku podczas Teatralnego Pasażu Róży, czyli edycji teatralnych spotkań zorganizowanych przez Łódzkie Centrum Wydarzeń przy współpracy z Fundacją Kamila Maćkowiaka – przyp. red.) i pamiętam, że było to prawie mistyczne przeżycie. Wiedziałam, że to miejsce jest piękne, ale stanąć tam w środku lata, w zachodzącym słońcu… Miałam bardzo duży problem, żeby w ogóle grać, skupić się na tym, co robię. To jest zupełnie olśniewająca przestrzeń. W związku z tym cieszę się, że wracam z tym tytułem do Łodzi. „Supermenka” jest spektaklem, który pewnie nie powstałby, gdybym nie miała dużej przerwy w graniu – rozstałam się z teatrem na dwadzieścia jeden lat zanim zapadła decyzja, że zmieniam swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni i wracam do punktu wyjścia, że spróbuję pracować jako aktorka i z tego żyć. Dostałam propozycję zrobienia tego monodramu od mojego byłego szefa, Jurka Gudejki, który również prowadzi teatr impresaryjny (Teatr Gudejko – przyp. red.). Przyznam szczerze, że gdyby dzisiaj przyszedł do mnie z taką propozycją, to pewnie powiedziałabym: „w życiu, po co się mierzyć z taką formą!”. Wtedy pomyślałam jednak, że nie mam nic do stracenia. Nie grałam dwadzieścia jeden lat i uznałam, że jak to wyjdzie – to dobrze dla mnie, a jak nie wyjdzie, to po prostu wszyscy powiedzą, że „ona się nie nadaje do teatru” (śmiech). To była właściwie taka wprawka, próba. Wyszła jednak nadspodziewanie dobrze – to spektakl, który w Teatrze Kamienica grałam gościnnie przez kilka sezonów, udało mi się zagrać gościnnie w kilkunastu miejscach w Polsce. „Supermenka” to historia około pięćdziesięcioletniej kobiety, która jest na życiowym zakręcie: dorosłe dzieci wyprowadziły się z domu, partner, z którym była przez większość życia, gdzieś zniknął i ma swoje sprawy, w które ona nie jest włączona, traci bardzo dobrze płatną i prestiżową pracę i właśnie w tym momencie zaczyna przyglądać się sobie – kim właściwie jest bez tego wszystkiego, co ją przez całe życie określało? Dopóki była matką, partnerką, pracownicą wiedziała, co ma robić i jak żyć. To jest bardzo przewrotny spektakl. Mogę pokazać w nim moją bardziej komediową naturę, która jest mi zresztą prywatnie bliższa. Dzieje się w nim dużo śmiesznych rzeczy – śpiewam, trochę tańczę… może inaczej: próbuję tańczyć (śmiech). Oczywiście jest to w pewnym sensie takie słodko-gorzkie rozliczanie się z życiem. Nie ukrywam, że dziewięćdziesiąt procent widowni na tym spektaklu stanowią kobiety w różnym wieku, ale zawsze mówię: niech panowie przyjdą, zobaczą, bo to bardzo pomaga popatrzeć na swoje żony, córki, siostry czy matki z bardzo kobiecej perspektywy. Była tylko jedna osoba, która powiedziała, że była niezadowolona na tym spektaklu i to był mój brat (śmiech). Powiedział: „to było kompletnie nie dla mnie”.
Czy z reakcji widowni, które obserwuje pani podczas spektaklu, zauważa Pani, że kobiety się w nim odnajdują?
Bardzo. Śmieją się, płaczą, przychodzą porozmawiać po albo piszą… Pamiętam, że na spektakl przyszła kiedyś grupa przyjaciół. Sześć osób się śmiało, a jedna dziewczyna płakała cały czas. Mówiła, że ją to w ogóle nie śmieszyło, bo ona widziała swoje życie i przepłakała właściwie cały spektakl. Dla niej to było o niej – tak dojmujące i prawdziwe, że po prostu trudne. Ale myślę, że większość osób ogląda ten spektakl jednak z większego dystansu.
Czy monodram to jedna z trudniejszych form teatralnych, z którymi musiała się pani zmierzyć?
To jest najtrudniejsza forma. Mogę mówić tylko o sobie, bo są takie postaci polskiej sceny – począwszy od legendarnej Krystyny Jandy czy Ireny Jun – które robią te monodramy w sposób zapierający dech w piersiach. Mam koleżanki, które po prostu specjalizują się w monodramach, jak choćby Agnieszka Przepiórska, która gra ich mnóstwo i widocznie jest to forma wyrazu, która jej odpowiada. Natomiast dla mnie trudne jest to , że trzeba utrzymać uwagę widza i zabrać go w teatralną podróż twórczo-artystyczną w pojedynkę. Nie ma kolegi czy koleżanki, którzy pomogą, wesprą energią, podpowiedzą tekst. Kiedy na scenie są dwie, trzy, pięć osób, odpowiedzialność za wrażenie widza rozkłada się na kilku partnerów. Z drugiej strony jednak przyznam, że to ogromna satysfakcja – kiedy się uda, kiedy okazuje się, że ludzie słuchają, bo to po prostu czuć. Stojąc na scenie człowiek zawsze wie, że zabrał widownię ze sobą, że są skupieni, reagują, śmieją się i płaczą. To jest duża satysfakcja, bo chociaż wiem, że zawdzięczam to także tekstowi i reżyserowi – na scenie jestem sama.
Jak odnalazła się Pani w Fundacji Kamila Maćkowiaka?
Fundacja ma to do siebie – myślę, że potwierdzą to wszyscy, którzy mieli z nią bliższy kontakt – że jest miejscem ludzi z prawdziwą pasją. Tam wszyscy ciężko pracują, ale mało kto przychodzi tam do pracy. To miejsce, które przyciąga i gromadzi ludzi, którzy nie przychodzą tam niczego „odbębnić” ani nie czekają, żeby dzień się skończył i będą mogli pójść do domu, tylko ludzi, którzy są tam z pasji, z miłości do teatru, z wielkiej serdeczności i sympatii dla Kamila. To jest w pewnym sensie rodzina – ona jest momentami szalona, momentami inna niż wszystko inne na świecie, ale nie wyobrażam sobie, żeby mógł znaleźć się tam ktoś, kto się tam źle poczuje. Fundacja Kamila Maćkowiaka to miejsce bardzo pozytywnie zakręconych ludzi, którzy oddają swoje serce i czas po to, by kolejne setki, tysiące widzów mogły przyjść i cieszyć się dobrym teatrem.
Rozmawiała Aleksandra Mysłek