W „Zombi” nie ma taryfy ulgowej – tutaj obrywa się każdemu
Trzech aktorów, dwie drag queens i… sceniczne szaleństwo. „Zombi” w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego to spektakl skierowany do tych widzów, którzy o ważnych problemach współczesności chcą rozmawiać w przewrotny i niekonwencjonalny sposób. O jego bezkompromisowości, angażowaniu widza w przebieg spektaklu oraz kalejdoskopie ludzkich postaw opowiadają Mateusz Rzeźniczak i Karol Puciaty.
Czy w przypadku tak trudnego tematu, jaki podejmujecie na scenie podczas spektaklu „Zombi”, można mówić o dobrej zabawie podczas grania? Z obserwacji wiem, że widownia bawi się świetnie i wydaje się, że wy również.
Karol Puciaty: To jest rzeczywiście ciężki temat i świadomość tego, o czym mówimy, w oczywisty sposób nas porusza, ale aktor na scenie – niezależnie od tego, jaką postać gra i w jakiej porusza się materii – musi mieć z tego jakąś frajdę. To jest specyfika tego zawodu. Czy dobrze się bawimy? Jasne!
Mateusz Rzeźniczak: Bycie na scenie w tym spektaklu sprawia nam frajdę. Rozbawianie widowni daje dodatkowy punkt widzenia na cały temat, który w nim podejmujemy: moment, w którym widz już się orientuje, że trochę „wpuszczamy go w maliny”, że tutaj wcale nie chodzi o to, żeby było tak wesoło, daje podwójne zderzenie z rzeczywistością, którą kreujemy na scenie.
Czy od razu poczuliście zamysł Waldemara Zawodzińskiego, reżysera spektaklu, żeby wprowadzić do niego tak niekonwencjonalne rozwiązania, jak stand-up, improwizacja czy występy drag queens?
K.P: Kiedy Waldemar zaproponował nam ten tekst, od razu bardzo precyzyjnie wytłumaczył, dlaczego idziemy w tę stronę. Rozumiejąc to wszystko, zgadzam się z tą konwencją. Było to na tyle łatwe, że Waldemar Zawodziński, jako bardzo dobry reżyser, potrafi pociągnąć za sobą tłumy.
M.R.: To wszystko jest wymyślone po to, żeby osiągnąć jakiś konkretny efekt.
Cytując Waldemara Zawodzińskiego: „To jest duża umiejętność aktorów – wchodzić w relacje z widzem i nie onieśmielić go, nie zaszczuć, tylko obudzić w nim chęć uczestnictwa – żywą ciekawość. Wysadzić go z siodła, z jego ustalonych poglądów”. Czy wam, jako artystom, sprawia satysfakcję wyciąganie widza z jego strefy komfortu?
Karol: Łamanie czwartej ściany jest tym bardziej atrakcyjne, im temat jest trudniejszy, kiedy możemy widza dosadnie pociągnąć do odpowiedzialności. To jest bardzo satysfakcjonujące, kiedy możesz człowieka siedzącego w trzecim rzędzie zapytać, prosto w twarz, czy gdyby żył w kraju, w którym wojna panuje od trzydziestu, czterdziestu lat, nie miałby problemu, żeby na tę wojnę iść. Bardzo dużo satysfakcji daje mi to, że możemy właśnie w takiej formie zaszczepić w widzu inne myślenie, poszerzyć jego horyzont. Dotykamy w tym spektaklu spektrum całego społeczeństwa – to nie jest tak, że przyjmujemy jedną rolę, prawicowej czy lewicowej polityki. Możemy zwracać się do każdego z widowni – tutaj obrywa się każdemu, nie ma taryfy ulgowej.
Mateusz: Za każdym razem jest to bardzo interesujące doświadczenie. Nigdy nie wiadomo, co się może stać, to bardzo ryzykowne: angażować widza do szerszej rozmowy.
Karol: To jest ta ekscytacja, oczywiście. Nie wiadomo, co się wydarzy.
Czy podczas któregoś z pokazów spektaklu wydarzyło się coś, czego się nie spodziewaliście, czy reakcje widowni są za każdym razem do siebie podobne?
Karol: Widownia Teatru Kamila Maćkowiaka jest inteligentna – nie mieliśmy takich problemów, o jakich słyszymy choćby z opowieści stand-uperów, którzy są mistrzami w kontakcie z widzem i którzy są tym bardziej szczęśliwi, im bardziej kontrowersyjny widz pojawi się na widowni. Ale i u nas zdarzały się mocne reakcje… zdaje mi się, że ktoś wyszedł w trakcie spektaklu.
Mateusz: Albo chcieli bardzo otwarcie mówić o swoich emocjach względem tego tematu, o ich poczuciu odpowiedzialności. My tak naprawdę mamy bardzo precyzyjnie określone tempo, wiemy, do czego dążymy, a bardzo często kwestie, które poruszamy, nie wychodzą jedna z drugiej: musimy pamiętać o tym, co się za chwilę ma wydarzyć. Spektakl ma swoje punkty dramaturgiczne, które musimy zrealizować, żeby pójść dalej. Jeżeli zgubimy się energetycznie, bo wplątamy się w rozmowę z widownią, to może być nam ciężko to później złapać – i wtedy pojawia się stres. To jest taka ekstremalna gra: my rozgrywamy to między sobą i dodatkowo angażujemy w to widownię.
Karol: Reżyser uczulał nas na to, o czym mówi Mateusz: o trzymaniu rytmu, o tym, żeby być czujnym, żeby nie pozwolić sobie na to, by widz nas za bardzo zaangażował czy przeszkadzał w realizacji założeń spektaklu.
Premiera spektaklu miała miejsce w najgorętszym momencie kryzysu na granicy, ale przecież próby do niego zaczęliście dużo wcześniej, zanim jeszcze informacje o nim wstrząsnęły opinią publiczną. Czy mieliście poczucie, że sztuka wyprzedziła rzeczywistość?
Karol: Odkąd zaczęliśmy próby, aż do momentu premiery, ta sztuka zmieniała się wielokrotnie. To rzeczywiście podgrzało nasz tekst – dopisaliśmy kwestię naszej polskiej granicy i kryzysu, który ma tam miejsce. Powiem więcej: ten tekst zmieniał się już w trakcie grania, ciągle dochodziły nowe aspekty, które dopisaliśmy i które świetnie wpisują się w naszą sztukę – chociażby wojny w Ukrainie.
Jaką rolę w spektaklu pełnią drag queens? Ich obecność na scenie może być czymś, co ludzi szokuje, kiedy czytają opis spektaklu lub patrzą na zdjęcia.
Karol: Podkreślamy cały czas: drag queens są w ogóle społeczeństwa pojmowane jako coś „innego”, coś osobliwego – tak samo, jak uchodźcy. To są osoby z kultury zachodniej – w momencie, kiedy przybierają taką postać, to dla większości społeczeństwa wydają się być czymś osobliwym. Uchodźcy sami w sobie także są czymś nowym, szczególnie w naszym, zamkniętym społeczeństwie, będącym jednak mimo wszystko bliżej Europy centro-wschodniej, niż zachodniej. Myślę, że to wywołuje podobne reakcje u przeciętnego zjadacza chleba. No, poza tym, że robią fantastyczne show i dają nam odetchnąć pomiędzy naszymi scenami (śmiech).
Jaka panuje między Wami energia? Jak czujecie się w Fundacji Kamila Maćkowiaka?
Karol: Świetnie się rozumiemy i świetnie się nam próbuje – to są nasze najlepsze spotkania. Później na scenie oczywiście trzeba się spiąć i dać z siebie 120%. Jeśli chodzi o nasze dziewczyny (drag queens – przyp. red.), to jeszcze przed premierą – poza sceną, poza próbami – byłem na prywatnym występie Lukrecji w Warszawie. Jest między nami bardzo pozytywna energia. Mam poczucie, że gramy do jednej bramki.
Mateusz: W Fundacji panuje świetna atmosfera, duże zaangażowanie ze wszystkich stron. To jest bardzo budujące i twórcze – zawsze możemy śmiało mówić, co nam leży na sercu.
Rozmawiała Aleksandra Mysłek