fbpx

Apetyt na życie (z Agnieszką Skrzypczak o „Idiocie”, „Idiotach” i innych)

Kiedy w tak wielu okolicznościach jak refren słychać, że świat zwariował, premierowy tytuł: „Idiota” – zdaje się wyjątkowo uprawniony. Nie o monumentalne dzieło Dostojewskiego tym razem chodzi, lecz o współczesną tragikomedię Jordi Casanovasa, hiszpańskiego czterdziestoparolatka, czujnego obserwatora świata i ludzi. W inscenizacji przygotowanej przez Waldemara Zawodzińskiego w Scenie Monopolis toczy się emocjonalna rozgrywka ludzkiego z nieludzkim podszyta lękami naszych szokujących, pandemicznych czasów. W akcji para znakomitych aktorów: Agnieszka Skrzypczak i Kamil Maćkowiak. Pierwszy raz grają razem.

Siłą rzeczy tytuł „Idiota” przywołuje Dostojewskiego. Czy bohater Casanovasa ma coś z naiwności Myszkina?

Ambitnie chciał mieć coś więcej niż rodzice, postawił wyżej poprzeczkę. A tu nagle pandemia, kryzys, długi rosną, bar karaoke plajtuje. Karol znajduje w internecie ogłoszenie, zgłasza się do udziału w teście dającym szansę zarobienia dużej sumy. Nie przywiązuje się do reguł dyskretnie zapisanych w umowie. I wtedy spotyka się z panią doktor, ze mną. To jest początek spektaklu… Zaczyna się gra, którą poprowadzę, żeby się przekonać, ile człowiek potrafi wytrzymać. Jestem gotowa prawie na każdą reakcję…

Pandemiczne tło to chyba dodatek do tego, co w tekście Casanovasa?

Świat zewnętrzny determinuje decyzje. Na – wet podczas prób, w scenach, gdy bohater próbował motywować swoje wybory, lockdown, pandemia same wchodziły. Kto nie zadawał sobie pytania: ile człowiek może wytrzymać? Nie grając tyle miesięcy, często sama je sobie stawiałam. Co jeszcze się zdarzy? To zamknięcie pomnażało lęki.

Wszystko toczy się na najwyższych piętrach emocji i… człowieczeństwa. Na scenie cały czas dwójka rozgrywających. Interwencja deus ex machina nie uporządkuje zdarzeń. Wyskalowanie napięć zdaje się szczególnie trudne.

To jest sprawdzian „pierwiastka ludzkiego”, jaki jest w bohaterze. A dla mnie, aktorki Agnieszki Skrzypczak, to ogromna przyjemność pracy z Kamilem Maćkowiakiem. Nie ma próby ani przedstawienia (były przedpremiery – przyp. rs) żeby mnie nie zaskoczył. Uczę się od niego świadomego bycia na scenie. To aktorska gimnastyka i fundowany mi warsztat. Czasem jest mi tak ciasno ze sobą, jakbym miała kilka żyć naraz. Zdania i role są szczególnym wentylem bezpieczeństwa. Cieszę się, że zostałam wybrana do tej produkcji i czuję opiekę i troskę. Po przerwie spotykam się z Waldemarem Zawodzińskim, któremu ufam i idę z nim od początku swojej zawodowej drogi (już na studiach, za jego dyrekcji, trafiła do zespołu „Jaracza” – przyp. rs). Jest bardzo wymagający, zna Kamila i mnie. Wie, ile oczekiwać. Stawia wysoko poprzeczkę i chyba wierzy, że sprostam. Czuję, że jest to dla mnie świeże, nowe zadanie i temu spektaklowi potrzebne są inne środki. To nie jest bazowanie na wizerunku i doświadczeniu zbuntowanej nastolatki, ale korzystanie ze świadomości młodej kobiety. To, że Kamil jako szef Fundacji oraz reżyser postawili na mnie, jest naprawdę znaczącym wyróżnieniem.

To dla Pani, ale i dla widzów, mierzenie się z obrazkiem innym, niż ten do którego zostaliśmy przyzwyczajeni.

Już na zdjęciach można zobaczyć, że jestem inaczej ucharakteryzowana, mam inny kostium, buty na obcasie. Wcześniej, to na studiach szukaliśmy w sobie tej siły, budowaliśmy postacie w kontrze do naszych osobowości, powierzchowności, usposobienia. W dyplomowym „Instynkcie gry”, grając Adę miałam się stać silną kobietą.

„Marzenie Nataszy” monodram, a właściwie dwa w jednym, który według tekstu Jarosławy Pulinowicz specjalnie dla Pani przygotował wielki Nikołaj Kolada, zrobił furorę i od ponad 8 lat nie schodzi z afisza „Jaracza”. Za konfrontację postaw dwóch 16-latek, jedna z bidula, druga gwiazdeczka w stylu Barbie, zebrała Pani nagrody – od Złotej Maski za debiut po zwycięstwo na Festiwalu Kolyada-Plays w Jekaterinburgu.

To jest rozpychanie się w sobie (aktorka podsumowuje z uśmiechem). Teraz jestem po premierze „Listów na (nie)wyczerpanym papierze” w realizacji Sławomira Narlocha. Nie są mi obojętne, czuję, że sama z nimi koresponduję, mam przez nie trochę do powiedzenia i parę sprawek mogę załatwić.

Przed Panią premiera „Idioty”, a za plecami „Idioci” – niezwykły spektakl powstały w „Jaraczu” według filmowego konceptu Larsa von Triera, wyreżyserowany przez Marcina Wierzchowskiego, z Pani nagrodzoną rolą Moniki Skalskiej. Czy jest jakaś relacja między tymi wszystkimi „Idiotami”, z którymi przyszło się Pani zderzyć?

Jeśli pochylić się nad „idiotą”, którego każdy z nas niesie w sobie, to powiem, że prowokują do refleksji i czułości. Chyba tego nam w życiu brakuje. Czułości do samych siebie i drugiego człowieka. W słowie „idiota” nie kryje się tylko wyzwisko, ale też jakaś ludzka bieda, taka do przytulenia. A sięgając do „Idiotów” Wierzchowskiego, to tam przecież chcieliśmy przytulić całą Łódź. Tak się zaczynał spektakl – od przytulenia samego siebie i utulenia „wewnętrznego idioty”. Myślę, że postać prowadzona przez Kamila też do tego momentu dochodzi. Nic innego nie pozostaje, tylko sobie samemu wybaczyć i spróbować jeszcze raz…

Ma Pani 32 lata i już moc wcieleń. Kiedyś to wszystko się zaczęło, kiedyś musiała Pani podjąć decyzję, dokonać wyboru drogi.

I zrobiłam dobrze. A zaczęło się kiedy jeszcze wiele zależało od rodziców. Oni byli bardzo czujni, ale nie przeszkadzali mi, byli wsparciem. Posłali mnie do szkoły muzycznej, na rytmikę, na zajęcia teatralne. Zauważyli, że ja tego chcę. Potem licealne zauroczenia. Kiedyś, nie radząc sobie z nastoletnimi uczuciami, wzięłam wiersz, nie – ważne jaki, błyskawicznie się go nauczyłam, widziałam do kogo mówię (ten ktoś nie wiedział) i wtedy, na szkolnej akademii zrozumiałam, jaką siłę ma scena, jak przenosi myśl i że ja chcę spróbować, zająć się aktorstwem. W mojej rodzinnej Ostródzie był teatralny zespół zamkowy, który prowadziła aktorka Anna Zapaśnik-Baron. A potem egzaminy wstępne i łódzka PWSFTviT.

Od dyplomu osiem lat, a na koncie tyle ważnych ról i jak to Pani mówi: głód grania. Ale był taki jeden szczególny sezon 2018/19…

…a w nim „Otchłań” (pierwsza rola kobiety, nie dziewczyny), „Trzy siostry” i Jenny w „Operze za trzy grosze”. To czas, kiedy byłam już mamą Leona. Wielu aktorkom towarzyszy strach, że mając dziecko wypadną z zawodu. To determinuje prywatne decyzje. Mnie też dopadał niepokój, ale bardzo chciałam mieć dziecko. I to mój największy sukces, że jest Leon i ja na scenie. Oczywiście mam wsparcie najbliższych. A dla mojego syna Łódź to teatr. Miał półtora roku, kiedy w „Trzech siostrach” w jedenastu spektaklach zagrał ze mną. To był pomysł reżysera Jacka Orłowskiego. Mamy nagrane brawa, jakie razem zebraliśmy – ja za Nataszę, on za Bubusia. Miał słodki kostium specjalnie uszyty w pracowni krawieckiej.

Mówimy o aktorstwie, ale Pani jest też solistką rockową. Ktoś napisał, że z „przybrudzonym głosem” świetnie Pani pasuje do swojego zespołu „Pink Roses”. A miała Pani być pianistką?

Miałam bardzo mądrego profesora fortepianu Waldemara Wereckiego. On mnie delikatnie zastopował: „Agnieszko, fortepian nie jest na twój temperament. Muzyka ci nie będzie przeszkadzała w aktorstwie”. Bardzo jestem mu wdzięczna, że tak poważne mnie potraktował, że dostrzegł moją potrzebę wyjścia do ludzi.

Koncerty „Pink Roses” się z tym wiążą?

To prawda. W Ostródzie jest bardzo dużo muzyków i zespołów. My istniejemy już 10 lat. W tym roku m.in. zagraliśmy na małej scenie festiwalu Jarocin. Mam starszych braci, zostałam wychowana na muzyce rockowej i na rockowych listach przebojów. Aktorstwo pomaga mi w koncertowaniu, to dla mnie forma spektaklu.

Na scenie Jenny było szczególnym, ostrym, aktorskim, ale też muzycznym przekazem.

Spotkanie z Brechtem i reżyserem Wojtkiem Kościelniakiem, w formie jaką zaproponował to ważne, wyśmienite doświadczenie i przeżycie.

Nie nęci Pani film?

Dostaję ciekawe propozycje w filmach krótkometrażowych. Półgodzinna „Droga” Edyty Wróblewskiej trafiła do konkursu na Festiwal w Gdyni. Gram tam główną rolę dziewczyny na przełomie dojrzałości. Nie wszystko co ją otacza chce akceptować. Niebawem pojawią się dwa kolejne filmy powstałe w Studiu Munka. To produkcje młodych twórców, moich kolegów. Myślę, że jak już zaczną kręcić długie metraże też będą o mnie pamiętali.

Jak by Pani określiła dziś swoje miejsce w życiu?

Mam coś takiego w sobie, że każdego dnia z pełną świadomością dziękuje za dziś i czekam na jutro. Kiedyś na żaglach kiedy w sąsiedniej łódce dowiedzieli się, że jestem aktorką, ktoś zapytał: czy z tego da się wyżyć. Powiedziałam: zależy jak chce się żyć. Muszę być czujna, mój apetyt na życie i granie rośnie i rośnie. Czuję się ciągle nieposkromiona w zawodzie.

Rozmawiała Renata Sas

DOŁĄCZ DO NASZEGO NEWSLETTERA