fbpx

Diva, moja historia

Dziesięć lat temu o tej porze szykowałem się właśnie do premiery inaugurującej działalność autorskiego teatru. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, dość spontanicznie, choć decyzja ta dojrzewała latami, poszedłem do dyrektora naczelnego Teatru im. Jaracza i złożyłem wypowiedzenie.

Nie zapomnę uczucia, które towarzyszyło mi, gdy wychodziłem z budynku teatru, uskrzydlony perspektywą nowego etapu życia, zmianą, której rozpaczliwie potrzebowałem. Chciałem na nowo pisać siebie – jako artystę i jako człowieka. Pierwszy pomysł na drugi w życiu monodram, którym miałem rozpocząć działalność swojej sceny, był dość mętny. Wiedziałem, że chcę odciąć się od sukcesu poprzedniego, czyli „Niżyńskiego” nie ścigać się z nim, z łatką roli życia, ale stworzyć spektakl w zupełnie innej konwencji, coś co będzie w 100 procentach autorskie – od tekstu, przez reżyserię, koncepcję roli, po pomysł na reżyserie świateł czy projekcji multimedialnych.

Byłem butny, ale pełen wiary w swój potencjał. Zaledwie dwa lata wcześniej pokonałem depresję (życie pokazało, że bardziej uspokoiłem niż pożegnałem się na zawsze), miałem energię atomową, która pchała mnie poza moją strefę komfortu. Zdecydowałem, że nie chcę już czekać na role, narzekać, frustrować się zasadami, z którymi się nie zgadzałem i być zależny od biurokracji instytucji, z którymi się w ogóle nie identyfikowałem.

To chyba ta energia, niczym magnes, przyciągnęła do mnie ludzi z różnych światów, którzy poza rolą widza nigdy wcześniej nie mieli nic wspólnego z teatrem i nagle pokochali miejsce, które zaczęli tworzyć po godzinach pracy, a do tego  wolontaryjnie. Pokochali też Divę – postać, która wciąż była tylko luźnym pomysłem z Tiną Turner jako punktem odniesienia. Nic więcej o samym spektaklu nie wiedzieli, bo nie wiedziałem tego nawet ja sam. Poszli za mną w ciemno.

O tym, jak powstawał monodram „Diva Show”, jak niezwykła energia temu towarzyszyła, mówiłem wielokrotnie w wywiadach. Fundacja wyprodukowała nawet film dokumentalny o tym procesie, który będziecie mogli zobaczyć na naszej platformie VOD.

Diva stała się moją aktorską szkołą kontaktu z publicznością. Jej konwencja, łącząca elementy stand-upu, psychodramy, czy tragifarsy dała mi niezwykły potencjał, by przełamywać czwartą ścianę. Mogłem nie tylko prowadzić narrację spektaklu zgodnie ze scenariuszem – dałem sobie upragnioną przestrzeń do rozmowy z widzem. Właśnie dlatego show trwało między 110 a 180 minut, bo czasem publiczność chciała więcej, prowokowała Divę bardziej, wytwarzała się niesamowita energia grupowej terapii, gdzie obśmiewając swoje problemy, tak naprawdę obnażamy te najbardziej delikatne i wrażliwe struny.

Nie powiedziałbym, że Diva stała się moim alter ego jako osoby, ale scenicznym alter ego Kamila Maćkowiaka – aktora z pewnością. Diva jest niezależnym bytem teatralnym, który od dziesięciu lat porywa widownię w historię życia Tomka (to imię wprowadziłem do scenariusza dopiero później, aby  odcinać się od przeświadczenia, że opowiadam swoje losy), bawi i wzrusza. Wyprodukowaliśmy 15 innych tytułów pod szyldem Fundacji, a to nadal mój pierwszy autorski monodram jest największym hitem frekwencyjnym naszego teatru, zdobywa nagrody, jest zapraszany zarówno na festiwale teatralne, jak  i na korporacyjne eventy.

Już wiem na czym polega sukces, czy wręcz (wybaczcie nieskromność) fenomen „Diva Show”.

To spektakl, który łączy post z karnawałem, który w zabawny sposób opowiada naprawdę bolesną historię, który niezauważalnie dokonuje wiwisekcji na emocjach większości osób, która siada na widowni. A może na wszystkich? Niezliczone wiadomości, które otrzymuję od Was po każdym pokazie „Diva Show” pokazują mi nieustannie, że zawarta w tym spektaklu uniwersalność problemów, doświadczeń, lęków nie pozostawia nikogo obojętnym, szczególnie, gdy poda się je z zastrzykiem znieczulającym salw śmiechu i żywego dialogu aktora z widzem.

Ten spektakl również dla mnie stał się terapią i kamieniem milowym. Przeprowadził mnie w życiu przez rozmaite dramaty. Grałem Divę tuż po śmierci mojej najukochańszej Mamy i buntowałam się w środku, że atakując mamę ze spektaklu, czyli mamę Tomka, mogę niechcący szargać pamięć o własnej, bo widzowie tak mocno utożsamiali Divę ze mną. Nie zapomnę jak pewna pani, pod zdjęciem z moim tatą Rysiem, przekonywała mnie, ze to nie może być mój ojciec, bo przecież byłą na Divie i wie, że ten mnie porzucił, gdy byłem dzieckiem. Zresztą anegdot z tej dziesięcioletniej historii spektaklu było tyle, że nie starczyłoby nam stron „Kulturalnika”, by je wszystkie przytoczyć.

Jedno jest pewne. Diva dla Teatru Maćkowiaka jest kultowa. Już z tym nie walczę, nie zdejmuje z afisza, choć brykanie w kiecce, której cekiny wżynają się w ciało nie jest moim ulubionym sportem, peruka grzeje w głowę jak farelka, a moje kolana po sześciu operacjach dostają blokady na sam widok osiemnastocentymetrowych koturnów. Jednak to, co Diva daje publiczności, a potem ta publiczność oddaje mnie – Kamilowi jest dla mnie istotą teatru, tym pięknym katharsis, o którym jako nastolatek czytałem w biografiach wielkich aktorów.

To przedstawienie, które nauczyło mnie słuchać, dojrzewa ze mną, z każdym rokiem zmienia kształt, dochodzą nowe wątki… Wraz z rozwojem naszego teatru, Diva zmienia sceny, powiększa sukienki i maluje się coraz mocniej, ale mam nadzieję, że nie traci nic ze swojej świeżości i z takim samym zapałem i energią daje widzom swój emocjonalny rollercoaster.

Dziś, gdy piszę te słowa, jestem jeszcze przed premierą drugiej części „DIVA 2. Lament królowej”. To projekt, który powstaje właśnie ze względu na ten jubileusz. Jest jednocześnie postscriptum do pierwszej części, jak i kolejnym niesamowitym wyzwaniem. Bo chcę opowiedzieć więcej o sobie, nie o Tomku, bo chce dotknąć miejsc jeszcze czulszych, znów przytulić publiczność, ale też nie udawać, że sam tego przytulenia zwrotnego od Widzów nie potrzebuję.

A może wręcz jestem od niego uzależniony…?

Kamil Maćkowiak

DOŁĄCZ DO NASZEGO NEWSLETTERA