Jowita, mon amour
Rzadki przypadek, unikatowy właściwie. Jowita Budnik jest aktorką, po której wiele możemy się jeszcze spodziewać, a najlepsze role – filmowe i teatralne, są przypuszczalnie dopiero przed nią, z drugiej strony, wydaje się, że znamy się całe życie. Trudno uwierzyć, ale od premiery pierwszego filmu z udziałem Jowity Budnik, roli już zauważalnej, w „Kochankach mojej mamy” Radosława Piwowarskiego, minęło trzydzieści siedem lat. Jowita Miondlikowska (tak się wówczas nazywała), była wówczas małą dziewczynką, i ta przebojowa dziewczynka w pewnym momencie w zasadzie nie schodziła z filmowego planu. W książce „Aktorki. Odkrycia” Jowita opowiadała mi, że taka była wtedy norma. Kilkoro dyżurnych, utalentowanych i naturalnych dzieciaków, była wśród nich Jowita, ale także o dwa lata od niej starsza Agnieszka Krukówna, grało w niemal wszystkich filmach. A Jowita miała dodatkowo szczęście do naprawdę udanych produkcji, z pięknymi serialami – „Rzeką kłamstwa” i „Modrzejewską” – na czele. Potem nastała era „W labiryncie”, pierwszej polskiej telenoweli, gdzie zagrała zadziorną, zbuntowaną Martę, a wszystkie grzeczne, potulne dzieciaki, jak Polska długa i szeroka, chciały chociaż na moment stać się taką Martą. Był wśród tej dzieciarni pewien chłopczyk z Tarnowa. Łukasz miał na imię…
***
Do kina wróciła po wielu latach. Była agentką gwiazd w agencji Jerzego Gudejki, i doskonale radziła sobie w tej roli, ale dzięki Krzysztofowi Krauze i Joannie Kos Krauze, o Jowicie po latach na nowo przypomniał sobie film, a z czasem także teatr.
Kiedy zaczęła pojawiać się w filmach Krzysztofa Krauzego – najpierw był epizod w legendarnym „Długu”, potem już główna rola w „Sieci”, części telewizyjnej miniserii „Wielkie rzeczy” – nie liczyła na wiele. Decyzję podjęła wcześniej. Zdroworozsądkowo uznała, że czasy transformacji nie są filmowo ciekawe dla kobiet, dla ról kobiecych. Dominują klisze amerykańskiego kina, w których kobiece bohaterki mają efektownie wyglądać i niewiele więcej się po nich oczekuje. Jowity to nie interesowało, dlatego wybrała tak zwane solidne studia – Instytut Nauk Stosowanych na UW, a z czasem odnalazła się w roli agentki. Po wielu latach objawił się jednak Krzysztof Krauze. To było najważniejsze zawodowe spotkanie. Nie mam żadnych wątpliwości, że aktualny, niepodważalny aktorski status Jowity Budnik, to pozycja wypracowana dzięki pracy z małżeństwem Krauzów. Wystąpiła w niemal wszystkich filmach Joanny i Krzysztofa, i – poza „Moim Nikiforem” – były to główne role zagrane w tytułach uznawanych za artystyczne wydarzenia dekady.
Po pierwsze, Beata w „Placu Zbawiciela” – nikt w polskim kinie nie opowiedział tak ostro, dramatycznie i przejmująco o mentalnym klinczu, w który zaplątali się beneficjenci transformacyjnych zmian. Tym razem nie chodziło jednak o kryminał, jak w „Długu”, czy o politykę, jak w „Grach ulicznych”, a o nieutuloną rozpacz, najdelikatniejsze emocje, skrajną depresję. Jowita Budnik w roli matki i żony zmuszonej do niesienia ciężaru macierzyństwa i małżeństwa wobec destrukcji materialnej i mentalnej związku, zdaniem wielu krytyków, zagrała rolę życia. Po drugie, tytułowa „Papusza” w filmie z 2013 roku, piękna rola w poetyckiej, wizyjnej opowieści o romskiej poetce, Bronisławie Wajs-Papuszy. Po trzecie, Anna Keller w „Ptakach śpiewających w Kigali”, ostatnim filmie nakręconym z udziałem zmarłego w 2014 roku Krzysztofa Krauzego, w którym problem ludobójstwa w Rwandzie z 1994 roku, stał się porażająco bliski współczesnym geopolitycznym demonom z lat dwudziestych XXI wieku.
Obok Krauzów szybko zaczęli pojawiać się kolejni reżyserzy, scenarzyści, producenci. Świetne i często nagradzane filmowe role Jowity Budnik w „Jezioraku”, „Po miłości”, „Wszystkich naszych strachach”, „Cichej nocy” czy „Ikarze”, stały się tego najlepszym potwierdzeniem.
Z sukcesem powróciła również do teatru. Jako utalentowana amatorka grająca w filmach i serialach, miała wprawdzie na koncie niewielkie role teatralne, zagrała choćby Isię w „Weselu” Wyspiańskiego w reżyserii Krzysztofa Nazara w Teatrze Powszechnym, występowała również w skandalizujących „Prostytutkach” Eugeniusza Priwieziencewa, potem jednak, podobnie jak w kinie, nastąpiła kilkunastoletnia przerwa.
Dzisiaj z powodzeniem gra w dramatach, komediach i w klasyce. Jedna z najważniejszych kreacji teatralnych Jowity Budnik – Paulina w „Śmierci i dziewczynie” Ariela Dorfmana w Teatrze Kamila Maćkowiaka, to wstrząsająca kreacja niegdysiejszej ofiary przemocy i eksperymentów, zagrana przez Budnik bez grama przesady, ostro, psychologicznie wiarygodnie, z pełnym zaangażowaniem i w idealnym porozumieniu ze scenicznymi partnerami: Kamilem Maćkowiakiem i Mariuszem Słupińskim.
***
Jako krytyk, znam dobrze aktorkę Jowitę Budnik. Aktorkę o nieograniczonych możliwościach – potrafiącą na scenie przeistoczyć się w zimną, neurotyczną postać, ale zarazem rozśmieszającą od lat do rozpuku widownię w impresaryjnym spektaklu w reżyserii Artura Barcisia – „Nerwica natręctw”.
Znam też, i bardzo jestem z tego dumny, Jowitę prywatnie. Jest nadzwyczajnie zwyczajna. Jej atutem jest stuprocentowa, dwustuprocentowa zwyczajność.
Ta zwyczajność pozwala jej wcielać się w różnorodne postacie na scenie i planie filmowym. Zołzy, matrony, Matki Polki, chłopki i damy, sekutnicy i ofiary.
Zawsze prawdziwa, zawsze w punkt, nawet śladu czegoś wymyślonego, nadbudowanego. Nie udaje w aktorstwie, bo nie udaje w życiu.
I jeszcze jedno wyznanie na koniec, bardzo ważne wyznanie. Jowita jest dobra. Wiem, jak bardzo nietypowe jest to określenie w profesjonalnym portrecie aktora. Można pisać: sprawna, ambitna, utalentowana, wtedy wszystko jest w porządku, ale że dobra? Co to w ogóle oznacza? Oznacza właśnie tyle. Jest dobrym człowiekiem. Znamy się tyle lat, i ani razu nie złapałem jej na jakiejkolwiek nielojalności czy ostentacji. Wolna i dobra. Jowita, mon amour.
Łukasz Maciejewski