„Mężczyzna z różowym trójkątem” – spektakl, który powinna zobaczyć Polska
Są historie, które trzeba opowiedzieć z jak najmniejszą ilością ozdobników i dekoracji. Każda, nawet najmniejsza próba udekorowania ich w patos może je bowiem przyćmić, odebrać siłę rażenia, którą za sobą niosą. Jedną z takich historii jest bez wątpienia historia spisana przez Heinza Hegera i przeniesiona w zeszłym roku na deski teatru przez Kamila Maćkowiaka.
Już starożytni przypisywali sztuce funkcje „docere, movere, delectare”: uczyć, poruszać i – pod kątem estetycznym – sprawiać przyjemność. „Mężczyzna z różowym trójkątem” wywiązuje się z tych zadań na szóstkę.
Ci, którzy monodramy Maćkowiaka kojarzą przede wszystkim z kultowym „Diva Show”, w którym istotną rolę gra bogactwo formy (spektakularne projekcje multimedialne, cekinowy strój czy świecący nad głową aktora neon), w przypadku „Mężczyzny z różowym trójkątem” mogą doznać lekkiego szoku. Mało tego – znany doskonale ze swojej ekspresji na scenie (tu znów przypomnę „Diva Show”, a także „Klausa – obsesję miłości” czy „Niżyńskiego”…) artysta siada na stojącym pośrodku sceny podeście w kształcie trójkąta i… pozostaje na nim, niemalże nieruchomo, aż do końca spektaklu. Za Maćkowiakiem rozciąga się jedynie rząd szaroburych, męskich płaszczy z różowymi trójkątami i numerami obozowymi, a także potężny ekran, na którym wyświetlane jest – w czasie rzeczywistym – zbliżenie na twarz aktora. Oprócz tego na scenie nie dzieje się nic więcej, a to sprawia, że widz zostaje sam na sam z opowiadaną historią. I nie jest to łatwe spotkanie.
Maćkowiak opowiada ze sceny historię Heinza Hegera, która została spisana w książce „Mężczyźni z różowym trójkątem” – pierwszej opublikowanej relacji byłego więźnia nazistowskich obozów koncentracyjnych, prześladowanego na mocy Paragrafu 175 za orientację homoseksualną. (Pod tym pseudonimem ukryło się tak naprawdę dwóch mężczyzn: Josef Kohout i Heinz Neumann – warto bowiem zaznaczyć, że w Niemczech początku lat siedemdziesiątych, kiedy książka się ukazała, prawo nazistowskie penalizujące związki homoseksualne… wciąż jeszcze obowiązywało. Historie opowiadane przez Kohouta i Neumanna były tematem tabu). Zaryzykuję nawet twierdzeniem, że Maćkowiak nie tyle co opowiada historię Hegera, co staje się Hegerem – ubrany w prosty, czarny płaszcz, nieumalowany i nieogolony, rozpoczynając swój monolog w sekundę przenosi widza do lat czterdziestych ubiegłego wieku. „Zaczęło się w marcu 1939 roku. Miałem 22 lata (…). Cała ta gadanina o niemieckiej rasie panów, o wybranym przez Opatrzność narodzie, który pokieruje losami Europy i nad nią zapanuje, wydawała mi się absurdalna i przerażająca” – zaczyna. Zdanie po zdaniu i scena po scenie rysuje przed widzem coraz mroczniejszy, coraz bardziej niepokojący i wstrząsający obraz losów tych, którzy za swoją nieheteronormatywność (lub choćby jej podejrzenie) zostawali skazani przez III Rzeszę na lata zamknięcia w ciężkich więzieniach lub obozach koncentracyjnych.
Kamil Maćkowiak przyznał przed oficjalną premierą tytułu, że wolałby „Mężczyzny z różowym trójkątem” nie grać w ogóle, niż grać go dla widowni nieprzygotowanej na to, co usłyszy ze sceny. Z tego powodu promujące go plakaty opatrzyliśmy hasłem: „Spektakl dla widzów o mocnych nerwach”. A przecież wydawać by się mogło, że jako społeczeństwo jesteśmy raczej obeznani z historiami obozowymi i dramatem Holokaustu – „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall jest dla dzisiejszych uczniów lekturą obowiązkową, a Muzeum Auschwitz-Birkenau odwiedza rocznie ponad 1,5 miliona osób. W trakcie któregoś z pokazów przedpremierowych, kiedy czekałam w foyer na zakończenie spektaklu, nasza kierowniczka produkcji wyprowadziła z sali młodą, całkowicie roztrzęsioną dziewczynę. Rozmawiałam z nią przez chwilę, zanim zdołała się w pełni uspokoić. Zaskoczona swoją własną reakcją, powiedziała mi: „przecież ja to wszystko wiem, ja o tym wszystkim już słyszałam”. I mimo tej wiedzy spektakl zdołał wstrząsnąć nią na tyle, że tego wieczoru na widownię już nie wróciła.
Maćkowiak zapoznaje nas w tym koszmarze ze wszystkim – z codziennością obozów koncentracyjnych czy obozową hierarchią, sprowadzającą więźniów do roli żywego mięsa, z którym „rasa panów” może robić co chce i jak chce. Ze spokojem, który poraża, Maćkowiak opowiada widzom o torturach, którymi poddawani byli więźniowie za swoje „przewinienia”. Wszystkie oczy zwrócone są na aktora, on natomiast przez dwie godziny wpatrzony jest w jeden punkt. Mamy wrażenie, jakbyśmy przestali być świadkami spektaklu, a stali się intruzami podsłuchującymi bolesną spowiedź człowieka, który przeszedł piekło na ziemi. Paradoksem wydaje mi się fakt, że nikt z nas nigdy nie powinien stanąć oko w oko z takimi wydarzeniami, a jednocześnie – powinien o nich usłyszeć każdy z nas, bez wyjątku.
Aleksandra Mysłek