fbpx

W DNA, kręgosłup czy mit założycielski Fundacji Kamila Maćkowiaka i jej teatru wpisana jest odwaga

W DNA, kręgosłup czy mit założycielski Fundacji Kamila Maćkowiaka i jej teatru wpisana jest odwaga. Z dzisiejszej perspektywy nieistotne jest już nawet doszukiwanie się, czym decyzja aktora o wyjściu z instytucjonalnego teatru i stworzeniu własnego przedsięwzięcia była podyktowana. O wiele ważniejsze jest to, iż sukces będącego efektem kolosalnej życiowej wolty prywatnego teatru wymagał wyjątkowej determinacji, artystycznej bezczelności i wcale nieczęstej śmiałości powiedzenia sobie: ja, właśnie ja dam radę. A potem już pozostało budować nietuzinkowy repertuar nowej łódzkiej sceny.

Kamil Maćkowiak debiutował na scenie Teatru im. S. Jaracza w Łodzi jeszcze jako student łódzkiej Szkoły Filmowej, w roku 2001, jako hrabia Franz Rosenberg w spektaklu „Amadeusz” Petera Schaffera w reżyserii – co można uznać za symptomatyczne – Waldemara Zawodzińskiego. Obecnie obaj panowie pracują nad artystycznym wymiarem teatru powołanej w 2010 roku Fundacji Kamila Maćkowiaka, mocno czerpiąc z wieloletniej współpracy na najważniejszej łódzkiej scenie dramatycznej, ale też zapoczątkowanej tamtym przedstawieniem wspólnej filozofii teatru: humanistycznego, opowiadającego o człowieku i jego zmaganiach z samym sobą oraz otaczającą go rzeczywistością.

Po „jaraczowskich” doświadczeniach, nie było innego wyjścia, jak rozpocząć samodzielny projekt fajerwerkiem. I takim przedstawieniem stał się monodram „Diva Show”, który do dziś cieszy się olbrzymią popularności wśród widzów Teatru Kamila Maćkowiaka, a sam spektakl przeszedł szaloną ewolucję od dnia swojej premiery. Rozpasane, sięgające do konwencji stand-up’u multimedialne widowisko z projekcjami i muzyką – noszące podtytuł „monorewia osobowości borderline” – zostało napisane, wyreżyserowane i zagrane przez Kamila Maćkowiaka, w dodatku z dużym znawstwem problemu, co sprawiło, iż niektórzy zaczęli niesłusznie podejrzewać, że to autotematyczna opowieść popularnego aktora. Tymczasem to niebywale świadome z jednej strony igranie z wizerunkiem aktora o narcystycznej osobowości i nieokiełznanej potrzebie akceptacji, z drugiej dojmująca i bolesna analiza trudnej, a przecież koniecznej dla spełnienia drogi do odnalezienia własnej nimi w reakcje, wydobywa z nich także ich lęki i niedowartościowania, a zarazem nadzieje i pragnienia. Nie wkraczamy tu jednak w rzeczywistość mrocznej psychodramy, ale raczej mamy okazję poddać się afirmacji akceptacji wszelkiej odmienności, gotowości do spełniania marzeń w każdym okresie życia. Kamil Maćkowiak jako bohater spektaklu, który marzy, by choć na jeden wieczór stać się Tiną Turner, bierze na siebie wszystkie nasze niespełnienia, by pozwolić na wyjście z teatru z przekonaniem, że jeszcze jest coś przed nami. Jeden z najbardziej niezwykłych i autentycznie przemieniających publiczność monodramów – choć precyzyjniej, jest to wieoobsadowy monodram, ponieważ „gra” tu każdy z widzów – jakie powstały na rodzimych scenach.

Zaskakującym przedstawieniem były „Wraki” Neila LaBute’a – spektakl, który w powstał jako jednorazowy pokaz mistrzowski na Biesiadę Teatralną w Horyńcu-Zdroju, a potem wszedł na jakiś czas do repertuaru Teatru Kamila Maćkowiaka. Trochę jako akt desperacji w trudnej sytuacji Fundacji, a trochę jako manifestacja niedostrzegania kultury spoza oficjalnego nurtu przez mecenasów państwowych i samorządowych powstał spektakl niemal pozbawiony scenografii, rekwizytów, muzyki, świateł – na scenie znajdował się tylko aktor z tym, co ma do powiedzenia. A opowieść to kolejna sięgająca najgłębszych i najtrudniej artykułowanych pokładów człowieczej emocjonalności. Rzecz o stracie, samotności, namiętności, potrzebie bliskości, podzielenia się swoim bólem – Edward, główny bohater spotyka się z nami w dniu poprzedzającym pogrzeb jego żony, Mary. Prosta forma pozostawiała widza sam na sam z jego wrażliwością i jego rozumieniem tego, co ostateczne. Ani aktor, ani odbiorca nie mieli się za czym „schować”. Może dlatego ta konfrontacja bywała tak niewygodna.

Inny monodram – „Amok” na podstawie książki „Milion małych kawałków” Jamesa Fraya – to już wejście w rzeczywistość destrukcji nie tylko osobowości, ale i ciała. Kamil Maćkowiak zabrał nas na oddział odwykowy, gdzie bohater toczy walkę z nałogiem, własną przeszłością, ale i z samym sobą. Próbuje odzyskać kontrolę nad własnym życiem – analizuje cenę, jaką za przekroczenie granicy mroku zapłacił. Tu ograniczenia, jakie nakłada sobie aktor, poszły być może najdalej. Ubarwiony komiksami autorstwa Marii Balcerek, unurzany w przemocy, o której opowiada spektakl uwięził aktora w ograniczonej przestrzeni i kilku postaciach. Kamil Maćkowiak wcielając się w postać głównego bohatera, Jamesa, gra cały spektakl nie ruszając się z miejsca – po drodze monologując, zmieniając się w narratora czy wypowiadając kwesti różnych postaci. „Amok” to znowu walka – bohatera o swoją przyszłość; aktora i producenta – o to, jak daleko publiczność jest w stanie zaakceptować pozbawioną tradycyjnej scenicznej „akcji” wiwisekcję człowieka, który po czubek duszy unurzał się w życiowym bagnie.

W tym gronie znalazł się również spektakl-legenda – monodram „Niżyński” w wykonaniu Kamila Maćkowiaka i w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. Spektakl miał swoją premierę jeszcze na scenie Teatru im. S. Jaracza, przyniósł aktorowi wiele prestiżowych nagród, zapadł głęboko w pamięć widzów. Ale trudno się dziwić – to przecież jedna z najbardziej wstrząsających i złożonych kreacji artystycznych ostatnich dwudziestu lat nie tylko w łódzkim teatrze. W dodatku to rola wymagająca od jej odtwórcy zmierzenia się tak z własnym ego, jak z najgłębiej skrywanymi demonami. Aktor – a w tym przypadku także tancerz Kamil Maćkowiak staje się w tej opowieści gigantem sztuki, Bogiem tańca, szaleńcem bezgranicznie oddanym sztuce: Wacławem Niżyńskim, wybitnym tancerzem i choreografem, prekursorem tańca nowoczesnego, artystą hipnotyzującym publiczność, obdarzonym wyjątkową charyzmą, uznawanym za niedościgły wzór. I cierpiącym na schizofrenię – gwałtowny rozwój choroby przerwał jego błyskotliwą, za krótką karierę. Trafił do szpitala, w zakładach psychiatrycznych spędził trzydzieści lat… Materiał, w którym łatwo stracić kontakt z rzeczywistością. A na pewno ciężko się tej postaci z siebie pozbyć. Kamil Maćkowiak niejednokrotnie przyznawał: „Niżyński we mnie jest”. Przez lata spektakl, wymagający kolosalnego wysiłku umysłu, ducha i ciała, dojmująco odczuwalny dla widza, nabierał nowych znaczeń, wynikających również ze zmian zachodzących w samym Maćkowiaku (w tym czysto fizycznych). Pozostał jednak niezmiennie przejmującym wołaniem o wolność, wyzwolenie z ograniczeń, które zostają nam nałożone lub nakładamy je sobie sami. Jakże dziś piekielnie i boleśnie aktualne, prawda?

Niżyński był tak ważną i zawłaszczającą aktorstwo Kamila Maćkowiaka postacią, że aktor przez dłuższy czas szukał roli, która mogłaby z nią konkurować, być równie mocną wypowiedzią już nie młodzieńca, ale czterdziestoletniego mężczyzny. I wygląda na to, że znalazł ją w Klausie Kinskim ze spektaklu „Klaus – obsesja miłości”. Tym razem artysta wykorzystał autobiografię niemieckiego aktora, reżysera i pisarza, uchodzącego za jedną z najbardziej barwnych i kontrowersyjnych postaci europejskiego kina drugiej połowy XX wieku – zatytułowaną „Ja chcę miłości!”. Kamil Maćkowiak nie kryje, że w Kinskim staje przed nami potwór, seksoholik, osobnik o ewidentnie psychopatycznych rysach, nienawidzący swojego zawodu, ludzi, świata i w tym wszystkim pewnie także siebie. Jednocześnie człowiek, który doświadczył niezwykle biedą, samotnością, odrzuceniem, traumą II wojny światowej. Pozbawiony miłości i tak bardzo jej pragnący, że zamieniający jej potrzebę w niszczenie innych. Znakomicie skonstruowane przedstawienie, w którym rytmy co rusz się zmieniają, eksploduje całą paletą emocji, zarazem utrzymując je wszystkie na artystycznej wodzy. Kamil Maćkowiak może oddać widzom do „obróbki” już nie tylko swój niebagatelny talent i indywidualność, ale i aktorską dojrzałość. A za chwilę zadać wybrzmiewające w ogromnym napięciu pytanie: „czego wam nie dałem, co jeszcze muszę zrobić?”. Ja aktor, który chce tylko być usłyszanym. Jako człowiek, który jest artystą. Jako artysta, który jest człowiekiem. Przez to, że na scenie, być może bardziej nagim przed nami ze swoimi rozdarciami, słabościami i niespełnieniami. Kamil Maćkowiak z ogromną twórczą świadomością i oddaniem, precyzyjnie dobierając środki artystycznego wyrazu, eksponując aktorski warsztat w magnetyczny sposób rozpościera przed nami obraz złożoności ludzkiego losu i natury, niejednoznaczności osobowości, zachłanności sztuki. Duża i ważna rola. A przy tym bezwzględny w swojej otwartości spektakl, do bólu szczery, wielowarstwowy, nie podający niczego widzowi na tacy. Co więcej, pozwalający widzowi przejrzeć się w postaci często zatrważającej – zobaczenie właśnie tam czegoś z siebie może być początkiem odkupiającej drogi do pogodzenia z sobą i naprawy tego, co nadpsute. Już dla samego „Klausa” warto było utworzyć Fundację Kamila Maćkowiaka.

Ale teatr realizowany przez Fundację to nie tylko monodramy. Penetrujące najrzadziej odwiedzane zakamarki ludzkiej duszy osobiste występy Kamila Maćkowiaka mają swoje wspaniałe uzupełnienie w różnorodności gatunkowej i tematycznej przedstawień, do których angażowani są również inni aktorzy. Dwu- i więcej obsadowe spektakle łączy właściwie jeden warunek: zapraszani zawodowi koledzy i koleżanki Maćkowiaka muszą gwarantować wysoką aktorską klasę.

Wachlarz doznań oferowanych widzowi podczas owych niemonodramów robi wrażenie. Bo oto na jednym biegunie są uwielbiani przez widzów lubiących w teatrze dobrze się bawić „Totalnie szczęśliwi” Silke Hassler, w reżyserii Jacka Filipiaka. Efektownie współgrający z widownią, idący za jej samopoczuciem, jak i odtwórców ról teatralny wygłup (ale nie pozbawiony drugiego dna i refleksji), błyszczący sprawdzonym, perfekcyjnie zespolonym aktorskim duetem: Ewa Audykowska-Wiśniewska i Kamil Maćkowiak. Ona jest aktorką pracującą w seks telefonie, on – utalentowanym pisarzem, który jednak jeszcze nic nie wydał i wciąż jest na utrzymaniu rodziców. W dodatku są sąsiadami. Ukrywają prawdę o sobie, ale w końcu maski muszą opaść. Humor bywa tu mocno krzesany, ale skrywa on na swój sposób poruszającą opowieść o lęku przed samotnością i licznych brakach zakłamanych obrazem totalnego szczęścia i sukcesu czekającego tuż za rogiem. A przecież zwykle okazuje się, że tam jest jedynie kolejny zakręt… Spektakl, który opuszczamy totalnie zrelaksowani. Ale może i doceniający walor posiadania partnerów – takich, jakich mamy?

Po ciemniejszej stronie ulicy lokuje się zaś spektakl „Śmierć i dziewczyna” Ariela Dorfmana, w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego, który przygotował także wielopłaszczyznową i drogą, jak na możliwości prywatnego teatru scenografię. Akcja mocnej, znanej też z kina (z filmu Romana Polańskiego) opowieści rozgrywa się w ciągu jednej nocy, w fikcyjnym państwie. Po kilkunastu latach dyktatury, pada reżim, odradza się demokracja. Gerard, były opozycjonista, jest prawnikiem i twarzą nowego rządu. Jego żona Paulina kilkanaście lat wcześniej sama stała się ofiarą przemocy i brutalnych eksperymentów podczas internowania. Mieszkają w domu na odludziu, pada deszcz, wysiadła elektryczność. Do drzwi puka zagubiony gość… Rozpisane na troje aktorów przedstawienie ma imponującą obsadę, w której w naturalny sposób na pierwszy plan wychodzi Jowita Budnik („Papusza”, „Jeziorak”, „Cicha noc”). Naturalna, autentyczna, skupiona, absolutnie szczera tworzy niepokojącą, wstrząsającą kreację, pozwalającą niemal fizycznie odczuć widzowi targające jej bohaterką emocje. Świetni są również Mariusz Słupiński i Kamil Maćkowiak. Spektakl trzyma w napięciu, dotyka, a przede wszystkim zmusza widza do zajęcia stanowiska. Bywa to niekomfortowe, ale pozwala dowiedzieć się czegoś więcej o sobie.

Zmylić może tytuł kolejnego spektaklu – „Wigilia” Daniela Kehlmanna w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. Tymczasem pod tym kojarzącym się ze świątecznym spokojem określeniem, kryje się wyłuszczona na plakacie teza: „Wszyscy jesteśmy terrorystami”. To oparta na znakomicie napisanych dialogach i świetnie zagrana przez Milenę Lisiecką i Kamila Maćkowiaka rzecz o konfrontacji bezwzględnego, inteligentnego urzędnika policji z intelektualistką i wolnomyślicielką. Brawurowe role, utrzymana w klimacie thrillera akcja i wiele aktualnych pytań.

W Fundacji Kamila Maćkowiaka powstał jeszcze jeden spektakl – „50 słów” Michaella Wellera z kolejnym perfekcyjnym aktorskim duetem – Katarzyną Cynke i Kamilem Maćkowiakiem. Adam i Lena są małżeństwem od dziesięciu lat, mają dziewięcioletniego syna. Na co dzień zapracowani zawodowo i bardzo opiekuńczy wobec niego. Dzięki temu, że po raz pierwszy w życiu nocuje on u swojego kolegi, Adam i Lena mają szansę na spokojną kolację z winem. Miło? Miło. Tylko okazuje się, że pod spodem już niewiele zostało, z dawnych płomieni zostały zgliszcza. Kamil Maćkowiak i Katarzyna Cynke dobrze się ze sobą na scenie czują, „słyszą” i błyskawicznie na siebie reagują. A jednocześnie prezentują aktorstwo wysokiej próby, klasyczne, do najdrobniejsze go szczegółu, gestu, grymasu wiarygodne, psychologicznie realistycz ne, z emocjami „na wierzchu”. Katarzyna Cynke jest scenicznym żywiołem, aktorską „petardą”, Kamil Maćkowiak dostarcza i tej satysfakcji, że wybitny specjalista od solowego aktorstwa kapitalnie poczyna sobie i w duecie.

Niespodzianką w repertuarze Teatru Kamila Maćkowiaka jest spektakl „Wywiad” w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. A to dlatego, że Kamil Maćkowiak… w tym spektaklu nie zagrał. Doświadczony dziennikarz ma za zadanie przeprowadzić tytułowy wywiad z „nową” gwiazdą filmową, ulubienicą milionów, szczególnie młodego pokolenia. Bohater jest nieprzygotowany do rozmowy, początkowo wyraźnie widać zniechęcenie dziennikarza, ma lekceważący stosunek do tego, co mówi młoda gwiazda. Między parą nawiązują się dowcipne dialogi, pojawiają się pomyłki wynikające z niewiedzy dziennikarza. Okazuje się, że są one tylko wstępem do właściwej akcji. Reguły gry nieustannie się zmieniają, odwracają się relacje. Wydaje się, że stary, cyniczny życiowy wyjadacz „rozjedzie” młodziutką, głupiutką gwiazdkę… A widz wielokrotnie zostaje zaskoczony… Jeszcze jedno przedstawienie bardzo celnie komentujące rzeczywistość zmuszającą do koncentrowania się na wizerunku i na tym, jak jesteśm postrzegani, kosztem naszego prawdziwego „ja”. To zarazem przyczynek do do dyskusji, jak dalece dajemy się manipulować współczesnym mediom i jak łatwo pozwalamy siebie i swoje życie zamienić w produkt. W energetycznym spektaklu zagrali Karolina Sawka (pamiętna Nel w ekranizacji „W pustyni i w puszczy”) oraz Paweł Ciołkosz.

W trudnych sytuacjach pozostanie nam zaś „Cudowna terapia”. Tytuł ten, autorstwa Daniela Glattauera, wyreżyserował Waldemar Zawodziński, a zagrali: Patrycja Soliman, Mariusz Słupiński i Kamil Maćkowiak. Joanna i Wiktor są małżeństwem od kilkunastu lat, mają dzieci, prowadzą ustabilizowane i dość, przewidywalne życie. Są typowymi przedstawicielami klasy średniej, nie mają problemów finansowych. Niegdyś bardzo w sobie zakochani, dziś, dobiegając czterdziestki, są emocjonalnie wypaleni, sfrustrowani; zgrany zespół stanowią już tylko podczas kłótni. Zgodni są co do jednego – winę za rozpad związku ponosi współmałżonek. Na takim właśnie zakręcie życiowym trafiają na terapię… Popis trójki aktorów to emocjonalne wolty bohaterów, w których się wcielają. Życie osobiste terapeuty okazuje się, rzecz jasna, równie pokręcone jak jego pacjentów, dialogi skrzą się jak najlepsza biżuteria, wszystko zmierza do nieoczywistego zakończenia. A przed widzem zostaje ustawione lustro, w którym można zobaczyć, jak blisko jesteśmy podobnej katastrofy… I tylko od nas zależy czy skorzystamy z otrzymanej tu artystycznej szansy na prywatne katharsis. Spektakl, jak cały Teatr Kamila Maćkowiaka, mówiąc w czytelny sposób o sprawach istotnych, dotykających niemal każdego, może być właśnie tym, który naprawdę zmienia człowieka.

Bywa, że życie próbuje z nas zrobić idiotów, na pewno jednak nie taki jest cel spektaklu „Idiota” Jordiego Casanovasa w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. Idiotą może się i nawet okazuje główny bohater, ale tak naprawdę to świat wokół niego zwariował. Karol chciał być „na swoim”, wziął kredyt na rozkręcenie baru karaoke, ale nie przeczytał dokładnie zapisanej drobnym drukiem umowy, bar upadł, a on ma długi. Niespodziewanie (naprawdę?) nadarzyła się okazja odbicia od dna – udział w wyjątkowo dobrze płatnym eksperymencie, podczas którego wystarczy rozwiązać kilka zagadek, odpowiedzieć na parę pytań. Tak się przynajmniej Karolowi wydawało, bo znowu nie wczytał się w poszczególne paragrafy umowy z firmą prowadzącą badanie. Lekarka odpowiadająca za eksperyment raz dwa wyprowadza mężczyznę z beztroskiego poczucia, że badanie, jak badanie – jakoś to będzie…

Kolejne etapy doświadczenia to pogłębiający się szantaż emocjonalno-etyczny, a Karol, jak się na początku wydaje – nie grzeszący szczególną bystrością, im większej presji zostaje poddany, im gwałtowniejsze konsekwencje jego błąd może spowodować, tym coraz trudniejsze łamigłówki rozwiązuje z coraz większą łatwością – czego i widzowie mogą próbować. A później zastanowić się nad manipulacją w imię zysków, której jesteśmy permanentnie poddawani. Inteligentna, cyzelująca najdrobniejsze psychologiczne detale, zawarte w samej historii i relacji jej bohaterów, reżyseria Waldemara Zawodzińskiego oraz pierwszorzędna gra świetnie współpracującej pary charyzmatycznych aktorów – Agnieszki Skrzypczak i Kamila Maćkowiaka. To elementy, które stały się znakiem rozpoznawczym Teatru Kamila Maćkowiaka. Potwierdzanym ze spektaklu na spektakl.

Pewną niespodzianką dla widzów inscenizacji realizowanych przez Fundację Kamila Maćkowiaka może być ostatnia premiera – spektakl „Zombi” Christiana Lollike’a, wyreżyserowany przez Waldemara Zawodzińskiego. To bowiem najbardziej publicystyczne z dotychczasowych przedstawień tego teatru, jednocześnie przedstawiające podejmowany temat z uderzającą bezkompromisowością i barwną nutą szaleństwa. Utwór wielokrotnie nagradzanego duńskiego dramaturga przybiera w tej inscenizacji formę tragifarsy z elementami stand-upu.

Trzech aktorów (Karol Puciaty, Mateusz Rzeźniczak, Kamil Maćkowiak) i trzy drag queen (Lady Brigitte, Lukrecja, Zicola) tworzą skrzące się przewrotnością i igraniem z konwencjami widowisko. „Zombi” przedstawia przeróżne, nierzadko skrajne postawy Europejczyków wobec problemu uchodźstwa. Mówi się tu głośno zdania, które być może niejedna z osób na widowni chciałaby wypowiedzieć. Pewnie dzięki temu, że wybrzmiewają tak wyraziście, tym bardziej słychać ich bezduszność.

Trzej bohaterowie dramatu pracują nad scenariuszem o uchodźcach licząc, że na jego kanwie powstanie film, który okaże się oszałamiającym hitem. Autor odważnie pokazuje zjawisko uchodźstwa z wielu różnych perspektyw – patrzy na te wydarzenia w aspekcie politycznym, ekonomicznym, społeczno-kulturowym i czysto ludzkiej empatii. Inscenizacja Teatru Kamila Maćkowiaka jeszcze tę odwagę wyolbrzymia, działając niby policzek wymierzony publiczności. Otrzeźwiający.

Kamil Maćkowiak śmiało nazywa swój teatr mieszczańskim, w dobrym tego słowa znaczeniu. Bo to teatr, w którego różnorodności każdy widz znajdzie coś dla siebie, ale przede wszystkim otrzyma gwarancję poziomu, poniżej którego żaden spektakl nie zejdzie. Tu nie ma przestrzeni dla eksperymentów mogących prowadzić na manowce poszukiwań, ryzyka „położenia” przedstawienia przez brak precyzyjnego planu lub doświadczenia realizatrów. Wprowadzany na scenę spektakl jest gotowym dziełem o artystycznej jakości, lecz jednocześnie mającym potencjał na wzbudzenie zainteresowania widzów, którzy wykupią bilety – to w końcu teatr prywatny, ze sprzedaży wejściowek się utrzymujący. Metoda ta okazuje się skuteczna – teatr ma już swoich stałych widzów, grono to systematycznie się powiększa, a Kamil Maćkowiak w sobie tylko właściwy sposób dba o to, by relację z widzami budować. Po każdym spektaklu wychodzi z roli i nawiązuje dialog z publicznością, pozwala się widzom nasycić sobą prywatnym, ale też sam może w naturalny sposób wchłonać zachwyty oddanych fanów i tych, którzy oddanymi fanami właśnie się stają.

Drużynę w sposób formalny i trwały wzmocnił Waldemar Zawodziński, dając Kamilowi Maćkowiakowi oddech od jednoosobowego myślenia o artystycznych wyborach jego teatru, a i pewne spojrzenie z dystansu na poszczególne projekty i pracę samego aktora. No i kolejną gwarancję jakości teatralnej pracy. Teatr Kamila Maćkowiaka, dziś już jedna z najważniejszych łódzkich scen – a przecież z ambicją wyjścia poza Łódź – przetrwał niejedno, przeformatował się strukturalnie, przygotowuje kolejne produkcje, wkracza na nowe obszary artystycznych poszukiwań, ale i biznesowo- -społecznych działań. Warto tej scenie w tym towarzyszyć. Nie tylko dla niej. Bardziej nawet dla samego siebie.

Dariusz Pawłowski

DOŁĄCZ DO NASZEGO NEWSLETTERA