fbpx

Wszystko, co pokazujemy na scenie, to ludzkie sprawy – wywiad z Mariuszem Słupińskim

„Cudowna terapia” z jego udziałem od lat przyciąga do Teatru Kamila Maćkowiaka tłumy. Niekonwencjonalny terapeuta, w którego rolę się wciela, od pierwszej sceny zyskuje sympatię widzów. Skrajnie odległa jest od niej natomiast rola doktora Mirandy w dramacie „Śmierć i dziewczyna”. „Z graniem postaci, które wiążą się z tak ciemnymi emocjami, trzeba uważać. Ten zawód sam w sobie powoduje pewnego rodzaju spustoszenia w głowie” –  przyznaje Mariusz Słupiński.

W Teatrze Kamila Maćkowiaka gra pan w dwóch spektaklach: “Cudownej terapii” i “Śmierci i dziewczynie”. W obu – co ciekawe – gra pan lekarzy. Są to jednak pod każdym względem zupełnie inne spektakle. Jaka jest podstawowa różnica pomiędzy grą w komedii a dramacie o tak ciężkim natężeniu emocjonalnym?

Jest to rzeczywiście zupełnie inna para kaloszy, inne doznania zawodowe. Z perspektywy czasu i doświadczenia – bo w zawodzie jestem od 1997 roku – komedia jest o wiele trudniejsza. To wynika z tego, że trzeba być błyskotliwym, trzeba umieć wstrzelić się w sytuację, która może być – umyślnie lub nieumyślnie – zaproponowana przez partnera. Bardzo ważna jest pewnego rodzaju gibkość. Ten gatunek zawsze był trudniejszy, a jednocześnie dawał więcej satysfakcji, bo kiedy ludzie się cieszą, to ta energia przechodzi z widowni na scenę. I na odwrót. Natomiast jeśli chodzi o dramat, to jest bardziej osobista sprawa. W dramacie trzeba poruszać swoje wewnętrzne struny, które mają zagrać taką tonację, żeby była w konwencji dramatu, chwytała za serce. Mimo wszystko uważam, że komedia to jest jednak poważniejsza sprawa. Poważniejsza, bo trudniejsza. Teraz czekam na propozycję, żeby zagrać jakiegoś doktora Dolittle – myślę, że Kamil powinien pójść za ciosem (śmiech).

Miałam właśnie zapytać – czy gdyby została panu zaproponowana trzecia rola doktora, przyjąłby ją pan?

Jeśli chodzi o pracę z Kamilem, nie jest to układ stricte zawodowy. Znamy się i przyjaźnimy od wielu lat, lubimy się, w związku z tym czuję się u was w Fundacji bardzo dobrze. Jak zaproponuje – ucieszę się i jeśli tylko będę miał czas, chętnie w to wejdę. 

Zarówno „Cudowną terapię”, jak i „Śmierć i dziewczynę” wyreżyserował Waldemar Zawodziński. Jak współpracowało się panu z tym reżyserem?

To tak, jakbyś zapytała mnie, czy lubię swojego tatę. Waldek, przyjmując mnie w 1998 roku na etat, otworzył mi drogę zawodową. Różne były między nami sytuacje, jak to w życiu, ale dojrzewałem przy nim. Wiele mu zawdzięczam, zawsze miałem wrażenie, że we mnie inwestował. Przez możliwość pracy u Waldemara urodziłem się jako aktor. Przyszedł do mnie kiedyś i powiedział mi słowa, które pamiętam do tej pory (mam nadzieję, że będzie mógł to potwierdzić, kiedy to przeczyta): „masz bardzo dobry czas”. A to znaczy, że zauważył, że przeszedłem pewien Rubikon, że skończyłem pewien etap i zaczęło się dla mnie coś nowego. Znaczyło to dla mnie, że stałem się aktorem. Zacząłem siebie jako aktora lubić, akceptować. O dziwo to, co powiedział do mnie wówczas Waldemar, zbiegło się z dziwną aprobatą mojej żony: „o kurczę, Maniek, zrobiłeś coś zupełnie innego. Takiego cię jeszcze nie znałam”. Zrodziła się jakaś ogólna akceptacja. Oczywiście aktor jest tylko towarem i czasami związki chemiczne powodują, że ktoś mówi „Słupiński jest do dupy, absolutnie nie kupuję tego gościa”. Wyjście do teatru jest jak wyjście do Lidla – kupujesz to, co chcesz, idziesz na to, na co chcesz. Ten dział cię interesuje, tamten nie za bardzo. Tak samo wybierasz sobie teatry. Takie mam pojmowanie życia aktorskiego i teatralnego. Może za bardzo uprościłem, ale jestem raczej prostym chłopakiem z Teofilowa, więc czego się tu spodziewać? (śmiech) Wszyscy z Teofilowa są naprawdę wspaniali, kocham was, moi kumple i koleżanki!

„Cudowna terapia” to tytuł, który gracie już sześć lat i który w repertuarze Teatru Kamila Maćkowiaka pojawia się dość często. Jak bardzo zmieniał się spektakl przez te lata? Czy jest w nim miejsce na improwizację, która go wciąż formuje?

Waldemar Zawodziński bardzo rzetelnie podszedł do tego tekstu. Jest osobą, która wie, jak niektóre rzeczy trzeba zrobić dobrze od podstaw, żeby nie wymykały się zbyt szybko kontroli aktorskiej albo ryzom, które były pierwotnie zaplanowane. Aktorzy też zostali dobrani nieprzypadkowo – jestem pełen podziwu dla Patrycji Soliman, zawsze podobało mi się jej gra, jej warsztat. Kamil – podobnie, stworzył fajną i sympatyczną rolę. Widzę, że mam w nich partnerów, a partner to w każdym projekcie podstawa, pięćdziesiąt procent sukcesu. Ja też nie czuję się źle, ponieważ moja postać jest bardzo pięknie napisana – jest w niej przewrotka, można zagrać kilka różnych, dziwnych osobowości, a finał – mam nadzieję nieczęsto przewidywalny – jest zaskoczeniem. A teraz, po kilku latach grania, z racji tego, że dłużej się znamy, że wiemy, kiedy możemy spodziewać się reakcji publiczności, pewne rzeczy się nam wymykają. Czasem w dobrą stronę, czasem w złą, ale te pierwociny wciąż są w spektaklu zawarte. Jest w nim jednak miejsce na improwizację. Liny są wyciągnięte w różne strony, czasami za daleko polecą w niektóre tematy, ale wtedy trzeba się szybko mobilizować. Patrycja jest takim cerberem, który zawsze nas gani – okazuje się, że i ja, i Kamil, mamy ciągoty do zmieniania czegoś, do nieoczekiwanych sytuacji, które rodzą się z pomyłki albo z fantazji. To świadczy o tym, że ten spektakl żyje. Jesteśmy zgrani, lubimy się nawzajem, lubimy ze sobą grać. Jest tak, jak powinno być.

Czy dzięki tej zmienności, która ciągle kształtuje spektakl, po sześciu latach nadal podchodzicie do niego z takim samym entuzjazmem?

Za każdym razem jest inaczej. Wiek także robi czasem dobrze, a czasem źle, jeśli chodzi o spektakl. Poza tym trzeba wziąć pod uwagę, że to jest nasza praca. Nie znam osób, które tak chętnie maszerowałyby do pracy. Mnie też się często nie chce. Ale to zwykłe, ludzkie, normalne narzekanie – znam swoich kumpli z innych branży, którzy także mówią „Boże, znowu do roboty…”. Natomiast w pracy w teatrze jest coś o tyle fajnego, że to samo nigdy nie powtarza się dwa razy. Za każdym razem jest inaczej. Spektakl zmienia się razem z nami, dojrzewamy, starzejemy się, mamy swoje defekty albo rozkwity wyobraźni. Z tego powodu za każdym razem jest inny. W filmie musisz być stuprocentowy w jednym momencie, bo inaczej klatka tego nie zarejestruje albo montażysta cię wytnie. W teatrze możemy się natomiast jeszcze trochę porozwijać. Oczywiście jest to ulotne, bo poza wspomnieniami ze spektakli, zdjęciami, nagraniami – nie zostaje kompletnie nic. To jest w tym teatrze piękne, ale zarazem przykre. Jesteśmy kwiatkami, które nagle rozkwitają, a potem przychodzi zima codzienności, zasypuje nas śniegiem i aż do następnej wiosny – do kolejnego spektaklu – nikt o nas nie pamięta. 

Na „Cudowną terapię” wielu ludzi wraca. To jeden z naszych spektakli, które za każdym razem wyprzedają się co do miejsca, z dużym wyprzedzeniem. Dlaczego ten tytuł cały czas przyciąga do siebie widzów?

Myślę, że to efekt czasów, w których żyjemy. Czasy nie są zbyt przyjemne, nie dają nam wytchnienia. Głowę mamy zawaloną inflacją, wojną za granicą, tym, co będzie w przyszłości, wyborami, różnymi rzeczami, które nie mają w sobie pozytywnych elementów. Wyrażę się ogólnie – społeczeństwo się zasmuciło. Coraz ciężej żyć, myśleć, planować. Ludzie potrzebują pewnego odcięcia od tej szarej rzeczywistości, od tej formy cierpienia, dlatego wybierają łatwe, lekkie rzeczy. Nie chcą przychodzić do teatru i jeszcze się martwić, że pani X zabiła pana Z, bo to już jest na co dzień – wystarczy otworzyć byle gazetę, obejrzeć jakikolwiek program czy wiadomości. Poza tym sama tematyka, która jest podejmowana w spektaklu – przecież każdy z nas był, jest albo będzie w związku. A związek to nie tylko małżeństwo, to po prostu bycie ze sobą, w każdej konfiguracji, jakakolwiek by nie była – dziewczyna z dziewczyną czy chłopak z chłopakiem. Jesteśmy zwierzętami stadnymi, potrzebujemy partnera czy partnerki, w związku z czym ten temat zawsze będzie aktualny. Tak samo, jak temat miłości. Nas to interesuje. Dlaczego w ogóle jest ten teatr? Bo lubimy oglądać! Teatr jest miejscem, w którym widz może patrzeć, chłonąć, a jeśli jeszcze aktor jest trochę zdolny, to te emocje, uczucia przekazuje ze sceny i dzięki temu publiczność się wciąga. Na tym to polega. Terapia małżeńska – Boże kochany! Kto nie kłócił się ze swoją żoną czy mężem? Ja też (śmiech). Co więcej? Dobra obsada. Dziwna kompilacja – przyjeżdża aktorka z Teatru Narodowego do Łodzi? Myślę, że to także ciekawi widzów.

„Śmierć i dziewczyna” podejmuje natomiast zupełnie inny temat, dużo cięższy – temat traumy i tego, jakie piekło jeden człowiek może wyrządzić drugiemu. Człowiekiem, który drugiemu to piekło wyrządza, jest właśnie pana bohater – doktor Miranda. Czy w trakcie tworzenia roli próbował pan w sobie tę postać obronić?

Wczoraj z moją córką, która studiuje film, rozmawialiśmy o scenariuszach. Powiedziałem słowa, które są pewnie wyświechtane wśród wszystkich profesorów świata zajmujących się analizą teatralną – że każda rola, czy to telewizyjna, czy teatralna, musi być robiona na podstawie wagi, balansu. Myśląc o doktorze Mirandzie nie mogę go deprecjonować i mówić, że on jest tylko zły. Muszę go polubić, szanować za coś, żeby się z nim utożsamić, uczłowieczyć go. Inaczej byłoby to granie do jednej bramki, to bez sensu. Nie skupiłem się jednak na tym, gdzie jest dobry doktor Miranda, nie fantazjowałem na temat jego cudownego życia czy tego, co skłoniło go do takich zachowań. On w swoim monologu wyraźnie mówi, że to zło było w nim zawsze, ale nigdy się do tego przed nikim nie przyznawał. Tutaj trzeba by było zapytać chyba doktora Mirandę, dlaczego pozwolił tej ciemnej stronie nim zawładnąć. Nie wierzę, że na świecie są same chodzące ideały – wszyscy mamy w sobie dobro i zło. Im bardziej jednak próbujemy to w sobie równoważyć, tym dochodzimy bliżej jakiejś prawdy, stajemy się lepszymi ludźmi. Przegięcie w każdą stronę jest złe, ale przegięcie w tę złą daje tylko destrukcję, gwałt, śmierć. I wtedy robi się czarno. W doktorze Mirandzie wygrało coś złego. Pewnie był normalnym dzieckiem, chodził do szkoły, jeździł na rowerze. A później okazało się, że woli krzywdzić ludzi.

Nie miał pan żadnych oporów przed zagraniem takiej postaci?

Nie. To jest kwestia ciekawości. W tym zawodzie kuszące jest to, że możesz spróbować. Oczywiście z graniem postaci, które wiążą się z tak ciemnymi emocjami trzeba uważać. Ten zawód sam w sobie powoduje pewnego rodzaju spustoszenia w głowie. Jest coś na rzeczy, dlatego trzeba bardzo uważać, dyskutować na ten temat, ostrożnie podchodzić do pracy, wiedzieć, gdzie się ewentualnie zatrzymać – od tego są również reżyserzy, partnerzy i tak dalej. Jest świadomość aktorska – co możesz powiedzieć, a czego nie, gdzie iść, jak to zrobić. To złożona sprawa, jest to jednak naturalne – przecież każdy z nas ma myśli różnego rodzaju – zarówno złe, jak i dobre. To, co pokazujemy na scenie, to ludzkie sprawy. Wojna skończyła się co prawda w 1945 roku, ale są jeszcze ludzie, którzy pamiętają przerażające rzeczy. Rzeczy, które działy się tutaj – dokładnie na terenie miejsca, w którym teraz rozmawiamy. Tu było getto, ginęli ludzie. Niedaleko był obóz pracy dla dzieci. Takich Mirandów chodziło po ulicy Wojska Polskiego pewnie paru – to powoduje, że teraz, kiedy o tym myślę, mam ciarki. To też powoduje, że mówię: trzeba o tym powiedzieć przez scenę. Może ktoś zobaczy więcej. Może ktoś nad tym pomyśli. 

Czy jest jeszcze jakaś rola, o której zagraniu pan marzy? Czego mogę panu życzyć w kontekście nowych wyzwań?

Aktorzy przez całe swoje życie przybierają jakieś maski, chcą być kimś innym. A tak naprawdę w moim wieku – w wieku 50 lat – marzy się o tym, żeby to, co się dotychczas osiągnęło, było trwałe. Chcę dalej dobrze grać najważniejsze role swojego życia: być dobrym mężem, ojcem, aktorem, po prostu dobrym człowiekiem. 

Rozmawiała Aleksandra Mysłek

DOŁĄCZ DO NASZEGO NEWSLETTERA